Przetargi po polsku – krótki przewodnik dla początkujących biznesmenów (i nie tylko)

Po jednym z moich niedawnych wpisów dostałem na priv kilka pytań o to, czy opiszę znane mi i najczęściej spotykane mechanizmy ustawiania przetargów. Pomyślałem sobie, że czemu nie – kilka podstawowych patentów mogę pokrótce przedstawić, a może nawet nieco więcej…

 

Część 1. Przetargi ustawiane przez osoby organizujące

Jest to sytuacja, w której osoby odpowiedzialne za ustalanie tzw. SIWZ (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia) z premedytacją tak prowadziły postępowanie przetargowe, że w praktyce szanse na zwycięstwo miały nieliczne firmy (a często tylko jedna). Jak to się działo? Poniżej kilka standardowych sposobów.

a) Zbyt ścisłe kryteria precyzujące przedmiot zamówienia. Dotyczy to chociażby właściwości sprzętów, czy też doświadczenia posiadanego przez wykonawcę. Zarówno w pierwszym jak i w drugim przypadku „barierą” są szczegóły w zasadzie nieistotne dla całości zamówienia – np. konieczność dostarczenia w ramach części kontraktu niszowego sprzętu konkretnej marki posiadające jakieś tam certyfikaty (tylko jeden dystrybutor na Polskę, który „trzyma sztamę” z jednym z uczestników przetargu i tylko z nim) chociaż inne sprzęty ani nie są gorsze pod względem technicznym, ani droższe. Oczywiście, niejednokrotnie jest to łamanie zasady vendor lock-in, czyli uzależnienie od jednego dostawcy, no ale co tam. „Patent” związany z doświadczeniem działa na podobnej zasadzie – w przypadku branży budowlanej były to np. wymogi związane realizacją kilku czy też kilkunastu dużych zleceń związanych ze stawianiem konstrukcji z użyciem konkretnego rodzaju betonu, choć sztuka budowlana dla tej konkretnej inwestycji przetargowej wcale tego nie wymagała. Podobne przykłady można by mnożyć i mnożyć, ale cel jest ten sam – wyeliminować konkurencję.

b) Żonglerka terminami. Chyba najbardziej znanym chwytem było do niedawna „wypuszczanie” ogłoszeń o przetargach tuż przed wszelkiego rodzaju długimi weekendami, majówkami itp. okazjami. Chodziło oczywiście o termin 10 dni na złożenie ofert w przetargu nieograniczonym (tak było zdaje się do 2016 roku, obecnie terminy te są już dłuższe). Teoretycznie wszystko było nawet zgodne z prawem, ale w praktyce szansa na to, aby jakaś firma, oprócz tej „wtajemniczonej” rzecz jasna, zdążyła przygotować w tak krótkim terminie sensowną ofertę i to jeszcze w sytuacji, kiedy kluczowi pracownicy pobrali sobie wolne, była niewielka. Wygrywał więc ten, kto wiedział wcześniej i kto zdążył zawczasu przygotować odpowiednie propozycje.

c) Nadmierne komplikowanie opisu zamówienia. Był to patent stosowany często w połączeniu z omówioną powyżej żonglerką terminami, obecnie już samodzielnie. W dużym skrócie chodziło o stworzenie nawet kilkudziesięciu stron totalnie „niestrawnego” tekstu opisującego przedmiot zamówienia. Po pierwsze miało to na celu zniechęcenie „obcych”, a pod drugie utrudniało dochowanie terminów – zanim „obcym” oferentom udało się odkodować i przeanalizować niezbędne informacje, czas na składanie ofert dramatycznie się kurczył i w zasadzie było już po ptokach, jak to mówią. Do tego dodawano jeszcze np. konieczność posiadania różnych certyfikatów czy referencji, które co prawda były do zdobycia przez wszystkich oferentów bez większych problemów, no ale trzeba napisać maila, ktoś to musi wysłać no i już dzień – dwa były „ugrane” (a terminy goniły!).

d) Dzielenie przedmiotu zamówienia na mniejsze części. Takie postępowanie nie zawsze miało na celu robienie tzw. ustawek, ale nie da się ukryć, że niejednokrotnie chodziło o ominięcie przepisów ustawy Prawo zamówień publicznych (PZP), a ściślej rzecz biorąc o uwolnienie się od ograniczeń charakterystycznych dla trybu przetargowego i tym samym praktycznie wolną rękę co do wyboru wykonawcy/dostawcy. Co prawda zgodnie z przepisami prawa nawet w przypadku zamówień nie łapiących się pod PZP i tak należy stosować pewne żelazne zasady, jak np. pełna przejrzystość i udokumentowanie procesu wyboru zwycięzcy, ale, jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach i łatwiej jest tak ustawić zamówienie, aby wygrał ten, kto ma wygrać. Co prawda trzeba się było trochę nakombinować z tym „rozbijaniem” na części ze względu na niskie progi kwotowe „uwalniające” od PZP (do 2015 roku równowartość do 14 tys. Euro, obecnie do 30 tys. Euro), ale kto powiedział, że zawsze musi być łatwo… Jako przykład praktyczny mogę przytoczyć chociażby wykonanie kilkudziesięciu stron www dla spółek wchodzących w skład grupy kapitałowej – jedna firma może być odpowiedzialna za stworzenie layoutów, inna za kodowanie, jeszcze inna za połączenie backendów wszystkich stron w jeden ekosystem + podłączenie tego do zewnętrznych systemów obsługi, a wreszcie jeszcze inna firma za obsługę już po wdrożeniu itd.

e) Dzielenie przedmiotu zamówienia na mniejsze części + kombinowanie z licencjami i certyfikatami. Ten punkt w zasadzie można by zaliczyć zarówno do „ustawek” organizowanych przez przedstawicieli zamawiającego, jak i oferentów wykorzystujących brak ogarnięcia osób tworzących SIWZ. Sztandarowym przykładem takiej akcji będzie przypadek dużej firmy z branży IT, która uczestniczyła w przetargu na system informatyczny. Zamówienie to podzielono na 4 części – najmniejsza z nich, o wartości poniżej 14 tys. Euro, została rozstrzygnięta w trybie bezprzetargowym, po zamkniętym konkursie ofert. No i całkiem „przypadkiem” nikt nie zadbał o to, aby w umowie licencja na użytkowanie aplikacji obejmowała także prawa do jej modyfikacji. Ten pozornie drobny szczegół zadecydował o tym, że wszelkie pozostałe działania wdrożeniowe musiały zostać powierzone właśnie tej firmie. Zwycięzca 3 kolejnych przetargów był więc z góry ustalony dzięki skromnemu konkursowi za 40-kilka tys. PLN – dla porównania skali dodam, że w całym kontrakcie chodziło o 70 milionów PLN. Co prawda śledczy wykryli ten proceder, ktoś tam zapewne za to „beknął”, ale miliony i tak poszły na odpowiednie konto. Przypadek ten nie był bynajmniej jakimś wyjątkiem – takie sztuczne ograniczenia, jak np. wymóg posiadania certyfikatów wystawianych przez duże koncerny informatyczne (a nie każdy taki certyfikat dostanie) stosowano dość często. Nie raz i nie dwa powtarzano też numer z takim konstruowaniem umów, aby odbiorca uzależniał się na dłuższy czas od danego dostawcy – inne firmy nie mogły przejąć obsługi ze względu na klucze oraz prawa autorskie do oprogramowania.

f) Faworyzowanie jednego z oferentów poprzez ujawnianie mu poufnych informacji. Sytuacje takie mają najczęściej miejsce w przypadku przetargów organizowanych przez prywatne przedsiębiorstwa, gdzie jeden (lub kilku) z wyżej postawionych pracowników chce „przepchnąć” swoją zaprzyjaźnioną firmę (i rzecz jasna skasować od niej określoną prowizję za pomoc). W jaki sposób to robi? Najczęściej ujawniając istotne szczegóły SIWZ jeszcze przed jego opublikowaniem, podając kwotę przeznaczoną przez zamawiającego na realizację zamówienia (możliwość praktycznie idealnego dopasowania oferty pod budżet), czy też ujawniając konkurentów i często także ich ceny oraz dodatkowe bonusy wchodzące w skład ofert. Co należy podkreślić, to fakt, że takie działania mają antykonkurencyjny charakter i są zwyczajnie nielegalne.

Na koniec tej części chciałbym dodać, iż nie zawsze jest tak, że przychodzi Janusz biznesu z grubą kopertą do urzędnika i mówi mu: „Panie, to za usługi konsultingowe odnośnie tego, jak wygrać ten przetarg na…”. Dość często to sami urzędnicy/pracownicy firmy rozpisującej przetarg układają specyfikacje pod konkretnego wykonawcę nie z chęci zysku, ale ze zwykłej wygody – np. wtedy, kiedy mają już sprawdzoną firmę, z którą dobrze im się współpracuje i nie chcą zmieniać jej na inną, bo to niepewność, zmiana bezpiecznego status quo itd. Podobnie bywa zresztą nie tylko w przypadku zamówień państwowych, ale również w prywatnych firmach – znane są mi osobiście sytuacje, w których pracownik firmy X (zamawiający) dzwonił z prywatnego numeru telefonu do pracownika firmy Y (dostawca) i mówił mu coś takiego: „Panie Marianie, ale tę ofertę to dajcie o 5 tys. PLN niższą, tak na wszelki wypadek…”. No ale tak to już bywa w biznesie – dobre relacje z osobami decyzyjnymi są często ważniejsze, niż to, co mamy do zaoferowania.

 

Część 2. Przetargi ustawiane przez wykonawców lub dostawców

W tej części omówię pokrótce najpopularniejsze metody i zagrywki stosowane przez firmy uczestniczące w przetargach – rzecz jasna także tutaj chodzi o to, aby wygrał ten, kto wygrać ma.

a) Przygotowanie praktycznie gotowej specyfikacji i jej udostępnienie. Niby tak banalny zabieg, a jednak potrafił zadziałać! Wśród urzędników zdarzają się bowiem osoby leniwe, którym zwyczajnie nie chce się tworzyć specyfikacji od zera, więc chętnie wspierają się w takiej robocie „gotowcami”. No i teraz firma mająca chęć na złapanie danego zamówienia np. wysyła urzędnikowi link do swojej strony www, na której, całkiem przypadkiem, jest to ściągnięcia gotowy wzór SIWZ, praktycznie idealnie dopasowany do potrzeb tego konkretnego przetargu. W zasadzie urzędnikowi pozostaje tylko trochę przerobić i robota odwalona, a że przy okazji ten ściągnięty SIZW pasuje pod taką a nie inną firmę, to cóż… Ważne, że nie trzeba się narobić.

b) Cena poniżej rzeczywistych kosztów. To chyba najprostsza i najbardziej prymitywna metoda zdobycia zlecenia, szczególnie popularna w branży budowalnej. Polegało to na tym, że przedsiębiorca X dawał w przetargu cenę nawet o kilkadziesiąt % niższą od cen rynkowych dających duże prawdopodobieństwo, że wyjdzie na swoje, a potem… No a potem już w trakcie inwestycji kombinował, jak by tu wyciągnąć więcej kasy za pomocą aneksów do umowy oraz dzięki „dymaniu” podwykonawców (np. problemy z obiorem, kary umowne itd.). Często się udawało ze względu na problemy związane potencjalnym przerwaniem inwestycji, ale nie zawsze – no ale w razie porażki od czego są przecież spółki z o.o., fikcyjni prezesi, kontrolowane upadłości itp.… Oczywiście to też nie jest tak, że ustawodawca nie stara się walczyć z podobnymi patologiami – np. kilka lat temu wprowadzono nowelizację w PZP, która mówi, że jeśli cena jest niższa o co najmniej 30% od zakładanej wartości zamówienia lub średniej arytmetycznej cen pozostałych ofert, to przedsiębiorca może zostać wezwany do złożenia wyjaśnień. W praktyce jednak różnie z tymi wyjaśnieniami bywa.

c) Zmowa cenowa. W skrócie chodzi o to, aby stworzyć kartel (np. producentów), który będzie w stanie dyktować ceny, oczywiście odpowiednio je zawyżając. Działanie takie wymaga porozumienia największych graczy na danym rynku, zawartego na najwyższych szczeblach – trudne, ale często możliwe do wykonania. Taki kartel po prostu dzieli między swych członków strefy wpływów i ustala ceny, co jest zresztą niezgodne z ustawą antymonopolową. Jak to się ma do przetargów? Po prostu przedsiębiorcy przystępujący do konkursów uzgadniają warunki składanych ofert, szczególnie te dotyczące zakresu prac i cen – odpowiednio zawyżonych, rzecz jasna. Zmowa cenowa może dotyczyć także potencjalnych dostawców firm, które wygrałyby przetarg – np. kopalnie żwiru wiedząc o zbliżającym się przetargu odnośnie budowy obwodnicy, ustalają między sobą i w porozumieniu z firmą Januszex, że oferują jej cenę niższą o 20% niż konkurencyjnym względem Januszexu firmom Marian-Bud oraz Mir-Pol, co ma znaczenie przy sporządzaniu szacunkowych kosztorysów na potrzeby przetargu (Januszex ma taniej = może zaproponować lepszą cenę).

d) Składanie tzw. ofert podkładkowych. Mechanizm działania polega tutaj na porozumieniu się pomiędzy kilkoma przedsiębiorstwami – potencjalni konkurenci celowo składają taką ofertę, która jest mało korzystna dla zamawiającego (zwykle oznacza to, że jest ona po prostu sporo droższa) w zestawieniu z ofertą tego, kto został „wyznaczony” do wygrania przetargu. Taka oferta podkładkowa ma więc dwa zadania: po pierwsze wywołanie korzystnego wrażenia w stosunku do oferty właściwej, a po drugie do uwiarygodnienia tego, że przetarg został przeprowadzony zgodnie z zasadami konkurencyjności. Oczywiście, tak na wszelki wypadek, aby nikomu na pewno nie przyszedł do głowy wybór tej właśnie lipnej oferty, zawiera ona często błędy formalne lub warunki praktycznie nie do zaakceptowania przez zamawiającego. Tego typu akcje z oczywistych względów spotyka się przy przetargach, do sfinalizowania których konieczne jest wpłynięcie do najmniej 2 ofert – jako ciekawostkę dodam jeszcze, że nagminnie wykorzystywano ten mechanizm w przypadku „ugrywania” kasy na dofinansowaniach z UE, ale o tym może innym razem, bo to temat na dłuższe opracowanie.

e) Celowe ograniczanie liczby ofert. Tutaj mamy w zasadzie dwa najczęstsze warianty działania:

– w pierwszym wariancie przedsiębiorcy pozostający w zmowie ustalają, że jeden lub kilku z nich nie weźmie udziału w przetargu,

– drugi wariant to z góry umówione wycofanie jednej lub kilku złożonych ofert w trakcie przetargu, ewentualnie podjęcie działań zmierzających do tego, aby spowodować konieczność ich odrzucenia lub też wykluczenia składających (lub składającego).

No i tym prostym sposobem mamy  sytuację, w której tak naprawdę zamawiający właściwie nie ma wyboru i jest skazany na jednego wykonawcę. Ok, jaki więc interes mają w tym wszystkim pozostałe firmy? Cóż, z tym bywa różnie – czasami umowa pomiędzy firmami działa na zasadzie podziału łupów, czyli „Dzisiaj ja biorę ten przetarg na budowę XXX, a potem Ty Janusz bierzesz przetarg na XXX, no a Ty Marian wygrasz ten, co to w przyszłym roku będą robić na modernizację XXX”. Inny wariant zmowy to taki, w którym „przegrane” firmy są angażowane jako podwykonawcy za stawki, jakie przedsiębiorcy ustalili między sobą już na początku – ma to miejsce zwłaszcza w tych branżach, w których jest bardzo mało firm samowystarczalnych, tzn. będących w stanie własnymi siłami zrealizować duży kontrakt bez angażowania podwykonawców. Dochodzi potem do takich sytuacji, że niektórzy dziwią się jak to jest możliwe, że firma A złożyła w przetargu ofertę np. na 500 tys. PLN i teraz jest głównym podwykonawcą firmy B, która wygrała tenże przetarg ofertą opiewającą na 350 tys. PLN – normalnie ekonomiczne cuda nad Wisłą.

f) Rozstawianie ofert połączone z ich wycofywaniem. Taki sposób postępowania można by w zasadzie uznać za połączenie dwóch poprzednich metod, czyli tych z punktów d) oraz e). Jeśli przeprowadzić wszystko „z głową”, to da się wyeliminować z gry także tych z konkurentów, którzy nie uczestniczą w zmowie (czy też kartelu, jak kto woli). Cała operacja zaczyna się oczywiście od osiągnięcia porozumienia odnośnie treści ofert i proponowanych cen. Należy dodać, że ceny te są mocno zróżnicowane, czyli różniące się między sobą nawet o kilkadziesiąt % – to jest właśnie owo rozstawienie. No i teraz następuje otwarcie i upublicznienie ofert przez zamawiającego – jeśli okazuje się, że oferty członków porozumienia zajęły 2 pierwsze miejsca, to wycofywana jest ta korzystniejsza dla zamawiającego, a jeśli trafiło się podium, czyli 3 oferty, to wycofuje się dwie z najbardziej korzystnych dla organizującego przetarg. Mechanizm jest więc dość prosty i w zasadzie dopiero wtedy, kiedy wygra oferta firmy nie wchodzącej w skład kartelu, to pojawia się problem. No ale są sposoby na zniechęcenie konkurentów do realizacji zlecenia (o tym będzie zapewne innym razem).

g) Wzajemne użyczanie sobie potencjału i lipne referencje. Nie każdy wie, że prawo zasadniczo dopuszcza sytuację, w której wykonawca ubiegający się o dane zamówienie udostępnia swój potencjał innemu wykonawcy, który staje do tego samego przetargu. Co może być tym potencjałem? Np. wiedza i doświadczenie kadry pracowniczej, posiadanie odpowiedniej infrastruktury, czy też potencjał techniczny przedsiębiorstwa. No ok, ale tak właściwie to co komu przyjdzie z tego, że pomoże konkurentowi…? A gdybyśmy tak przyjęli sytuację, w której mamy przedsiębiorstwa stanowiące kartel, którego członkowie, dzięki udostępnieniu sobie nawzajem potencjału, uzyskują maksymalne oceny w niektórych kryteriach i w skutek tego awansują do kolejnego etapu „wykaszając” po drodze konkurencję? Czy nie stanowiłoby to idealnego punktu wyjścia chociażby pod wspomniane wcześniej zagrywki związane z ograniczaniem i wycofywaniem ofert? No właśnie…

Co do referencji z kolei, to nie będzie chyba zaskoczeniem jeśli powiem, że w przypadku niektórych przetargów można za ich posiadanie załapać dodatkowe, cenne punkty. Firmy pozostające w zmowie chętnie więc udzielają ich sobie nawzajem, choćby nawet nie były zgodne z prawdą. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że lipne referencje i połączone z nimi „oświadczenia” dotyczące potencjalnej liczby zamówień były szczególnie popularne w przypadku składania wniosków o dofinansowania z UE – np. firma Januszex występująca o dofinansowanie otrzymywała od firmy Marianex pisemne zapewnienie, że ta zamówi od Januszexa więcej roboty na skutek lepszej jakości wykonania osiągniętej dzięki sprzętowi zakupionemu za środki z programów UE (chociażby słynne 8.1 i 8.2.) itd., itp.

 

Krótkie podsumowanie

No i to by było na dziś, jeśli chodzi o podstawowe metody kombinowania z przetargami – dodam tylko, że w celu maksymalizowania skuteczności działań można je było oczywiście odpowiednio łączyć. Jedne z opisanych „patentów” są wciąż w użyciu, inne z kolei nie oparły się zmianom w PZP i odeszły w mroki historii (tych jest akurat mniej). Powyższe zestawienie nie wyczerpuje oczywiście całego spectrum metod, więc za jakiś czas zapewne pojawi się jeszcze druga część tego poradnika (nie o wszystkim mogę pisać na dzień dzisiejszy, wybaczcie).

Niektórzy zapytają zapewne: ale dlaczego uczciwe firmy startujące w przetargach nie składają masowo zawiadomień o wałkach chociażby do Krajowej Izby Odwoławczej (KIO), może coś by się zmieniło wtedy na lepsze w tej materii? Cóż, jednym nie chce się chociażby z uwagi na to, że opłaty za „odpalenie” postępowania w KIO startują obecnie od kwoty 7500 PLN, a trochę szkoda tyle wtopić, jak danego przetargu już i tak się raczej nie zgarnie. Inni z kolei zgłaszają, ale odpowiednie instytucje nie znajdują wystarczającej liczby dowodów na wystąpienie „ustawki”. Oczywiście, są również sytuacje, w których przetarg zostaje unieważniony i wybucha afera, ale czy to się dzieje stosunkowo często? No raczej nie…

Na sam koniec dodam jeszcze, że nie mam paranoi i nie uważam, że każdy przetarg jest ustawiony, bo tak nie jest. Zjawisko jest jednak powszechne, a tymczasem nawet na studiach prawniczych opowiadają czasem głupoty w tym temacie – do dziś pamiętam, jak profesor na wykładzie wychwalał zaradność pewnego przedsiębiorcy, który jak tylko dowiedział się, że z UE będą przyznane fundusze na realizację pewnych zadań, to już jakiś rok wcześniej, jeszcze przed rozpisaniem przetargu, zaczął kupować drogie maszyny, taki zapobiegliwy. Mi to śmierdziało od razu „ustawką”, no ale co ja, anonimowy student, miałem wtedy z profesorem polemizować… Szkoda tylko, że przyszłym prokuratorom i śledczym jeszcze przed rozpoczęciem kariery wypaczają trochę tok myślenia w kierunku naiwności, ale co ja mogę na to poradzić.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

VAT a eksport poza UE

Wiele osób mylnie utożsamia wyłudzenia VAT-u wyłącznie z karuzelami & WDT, czyli z Wewnątrzwspólnotową Dostawą Towarów (Polska – Czechy, Polska – Niemcy itp.). No a tymczasem zarabiać można także wywożąc towary poza którąś ze wschodnich granic Polski – i to bynajmniej nie tylko na VAT, ale, w niektórych przypadkach, również na akcyzie (o czym za moment).

Trochę statystyki

Proceder ten nie należy do rzadkości, co częściowo pokazują chociażby oficjalne dane zbierane przez UN Comtrade(agenda ONZ, do której raporty wysyłają urzędy statystyczne z ponad 200 państw, w tym także polski GUS). No i co z tych raportów wynika? A wynika to, że jeszcze 3 lata temu mieliśmy całkiem duże „dziury” związane pomiędzy zadeklarowanym w Polsce eksportem, a importem z Polski deklarowanym w krajach, do których zostały wysłane nasze towary. I tak np. różnica na linii Polska – Niemcy w latach 2008-2015 wynosiła jakieś 30 miliardów USD – o tyle więcej wysłaliśmy do Niemiec według naszych danych z GUS, niż niemiecki odpowiednik GUS u nich „zaksięgował”. Co więc się stało z taką masą towarów? Część z nich to zapewne błąd w metodologii, część to tzw. szara strefa, ale reszta to najprawdopodobniej fikcyjnych eksport związany z wyłudzaniem VAT-u. Niemcy to i tak nie jest zresztą rekordzista, jeśli chodzi o „dziurę” w ujęciu procentowym – prawdziwe cuda dzieją się na linii handlu Polska – Cypr, do którego, według statystyk, w latach 2008-2015 wysłaliśmy towary za ponad 2 miliardy USD, gdy tymczasem Cypryjczycy odnotowali import z Polski w wysokości… 200 milionów USD. Oznacza to, że gdzieś „wcięło” ponad 80% polskiego importu na Cypr. Nie wiadomo, czy bardziej się z tego śmiać, czy może też płakać w związku z nieudolnością naszych organów kontroli skarbowej…

Eksport poza UE

No ok, ale miało być o eksporcie poza UE, więc będzie. I tak, według statystyk, „dziury” w eksporcie ukierunkowanym na Ukrainę, Rosję i Białoruś wynoszą odpowiednio 31, 22 i 24%. I nawet jeśli przyjąć założenie niektórych ekspertów, że połowa takiej „dziury” to np. różnice w klasyfikacji różnych towarów w innych państwach, odmienne okresy rozliczeniowe itd. to i tak zostaje +- kilkanaście %, co do których można z dużą dozą prawdopodobieństwa domniemywać, że są skutkiem przestępczości VAT-owskiej – a chodzi tutaj o miliardy PLN. Co prawda w teorii wyeksportowanie towaru poza obszar UE tak, aby można było otrzymać odpowiednie dokumenty celne uprawniające do zwrotu VAT-u (a czasem i akcyzy) wydaje się trudne, ale w praktyce jest dość proste. No bo w znacznej części przypadków tzw. kontrola celna wygląda tak:

– przyjeżdżasz do zaprzyjaźnionej agencji celnej z towarem mającym iść na eksport i z niezbędnymi dokumentami (faktura, specyfikacja, certyfikaty itp.),

– agent nawet nie sprawdza, co jest na pace, tylko wypisuje odpowiednie papiery,

– towar jedzie teraz do Urzędu Celnego, gdzie teoretycznie powinien być sprawdzony i odprawiony,

– w praktyce jednak dość rzadko celnicy sprawdzają na tym etapie towar, lecz ograniczają swoją aktywność do wydania dyspozycji „możesz Pan jechać”,

– kierowca wraca do agencji celnej, gdzie otrzymuje dokument EAD (Wywozowy Dokument Towarzyszący).

No i tyle – schemat uproszczony na potrzeby wpisu żeby nie produkować dodatkowych 2 stron nudnego tekstu, ale tak to mniej więcej wygląda (jeśli kogoś interesują szczegółowe procedury, to w sieci jest to dość wyczerpująco opisane).  Oczywiście, jest szansa, że celnicy skontrolują towar i wyłapią oszustwo (np. przysłowiowe cegły na pace zamiast drogiej elektroniki) – no to wtedy pozamiatane. Ale ptaszki ćwierkają, że doświadczeni i zarobieni VAT-owcy mają kumpli w agencjach celnych (ba, niektórzy mają swoje własne agencje), więc taki agent dzwoni do znajomego celnika i mówi: „Cześć Mirek, taka sprawa jest, zaraz mój kumpel wpadnie z towarem, weźcie go puśćcie szybko, bo się chłopina mocno spieszy…”. No i Mirek puszcza (rzecz jasna nie zawsze bezinteresownie). Pierwszy etap zaliczony, ale towar trzeba jeszcze odprawić na granicy (z Rosją, Białorusią, czy też z Ukrainą). No a tam już bywa różnie – też mogą zażądać papierów, „przetrzepać” pakę celem sprawdzenia zgodności towaru z kwitami itd. ale generalnie o wiele większy nacisk kładzie się na przemyt płynący szeroką rzeką do Polski, a nie na eksport z niej. Jednak w przypadku wartościowych transportów nieraz bez „ułożonego” celnika się nie obejdzie i nie są to bynajmniej wątki sensacyjne z „Psów” czy innych „Ekstradycji”, ale smutna rzeczywistość.

Jak zarobić na eksporcie jeszcze więcej, czyli „odwrócony przemyt”

Ciekawym patentem był fikcyjny eksport papierosów do Rosji, na Białoruś, czy też na Ukrainę. Ktoś powie zapewne: zaraz, zaraz, chyba tu się komuś kierunki po…rdoliły, przecież stamtąd to się przemyca, a nie wywozi…! No więc właśnie nie do końca, a biznes ten wygląda tak:

– dokonuje się legalnego, zafakturowanego zakupu papierosów w Polsce,

– „wybebesza” się paczki papierosów z oryginalnej zawartości i wypełnienia je podrabianymi papierosami, sianem, trocinami – różnie, chodzi w każdym bądź razie o użycie materiału o podobnej wadze i gęstości, co utrudnia pracę przyrządom prześwietlającym stosowanym przez służby,

– wywozi się towar poza którąś ze wschodnich granic Polski i uzyskuje dokumenty celne umożliwiające wystąpienie o zwrot VAT-u i akcyzy tytułem eksportu, które to podatki stanowią ok. 80% ceny brutto paczki papierosów,

– puszcza się legalnie zakupione w Polsce papierosy w tzw. drugi obieg, czyli na targowiska, do zaufanych sklepów jako „towar spod lady” itd. – papierosy te były/są często pakowane w podróbki pudełek, tyle, że bez banderoli, z podrabianymi banderolami, albo z banderolami „z odzysku”, choć te ostatnie już rzadko się spotyka,

– no i wreszcie magiczny moment: występujemy o zwrot podatków (VAT i akcyza) = megaprofit.

Zyski wypracowane w ten sposób można porównać do tych osiąganych w drodze klasycznego przemytu „fajek” do Polski, więc biznes się opłaca. Dodatkowo plusem jest to, że jeśli nie wykryje się tego myku na granicy (albo na wcześniejszym etapie kontroli w Urzędzie Celnym), to potem bardzo trudno jest udowodnić fikcyjny wywóz towaru – ot, zniknął gdzieś na bezkresnych stepach i szukaj Pan wiatru w polu…

To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów – „eksportuje” się np. napoje energetyczne na Daleki Wschód i do Afryki, artykuły spożywcze, różnego rodzaju wyroby chemiczne oraz wiele, wiele innych rzeczy. W jednym z kolejnych wpisów postaram się w każdym razie omówić, jak uwiarygodnić taki eksport, żeby na pierwszy rzut oka nie było się za bardzo do czego przyczepić – patrząc od strony wykrywania nieprawidłowości podatkowych, rzecz jasna.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

A gdyby tak wprowadzić licencję na działalność firm windykacyjnych…?

Zanim przejdziemy do tematu narzuconego niejako przez tytuł, zacznijmy może od tego, że w ostatnim czasie obserwuję prawdziwy festiwal narzekania ze strony przedstawicieli największych firm windykacyjnych. Narzekania te dotyczą oczywiście nowych przepisów, które mają w założeniu chronić tych dłużników, którzy są nieświadomi przysługujących im praw. Chodzi o skrócenie terminów przedawnień długów oraz, a może przede wszystkim, o to, że sądy będą miały obowiązek stwierdzania, czy dany dług jest już przedawniony, czy też jeszcze nie jest. Ta pozornie niewielka (dla laików) zmiana może i zapewne będzie mieć ogromne znaczenie dla prowadzenie interesów przez największych graczy tego rynku.

A jak to wygląda obecnie? Cóż, nie jest tajemnicą, że w branży windykacyjnej mamy bardzo dużo działań nie tylko wątpliwych z moralnego punktu widzenia, ale wręcz łamiących prawo. Nie podejmę się tutaj jednoznacznej oceny działań największych firm windykacyjnych – min. z racji tego, że sam zajmowałem się swego czasu odzyskiwaniem należności (i w sumie nadal się zajmuję – tyle, że teraz z ukierunkowaniem wyłącznie na duże długi i tzw. trudnych dłużników). Zresztą życie nie jest czarno – białe i w zasadzie każdy przypadek należałoby rozpatrywać osobno. Wśród dłużników znajdują się bowiem typowi cwaniacy, są też i ludzie, którzy mieli po prostu pecha w życiu, ale część to bez wątpienia osoby pokrzywdzone przez windykatorów.

Ktoś powie zapewne: dług to dług i musi być spłacony bez względu na okoliczności. Niby tak, ale nie do końca. No bo co np. w sytuacji, kiedy dłużnik popadł z zadłużenie nie ze swojej winy, ale dlatego, że jakiś cwaniak oszukał go przy budowie autostrady, ogłosił upadłość i szukaj se pan wiatru w polu i kombinuj, jak tu zapłacić kilkaset tys. PLN swoim pracownikom i dostawcom…? Albo staruszka, która nie do końca świadomie podpisała umowę ratalną na zakup kompletu pościeli za kilka tys. PLN i ma przed sobą wybór: albo zapłacić ratę albo wykupić leki…? Czy takim ludziom powinno się niszczyć życie…? To są czasem bardzo trudne sprawy, ale dla największych firm windykacyjnych nie ma znaczenia to, czy dług jest rzeczywiście moralnie uzasadniony, czy nie jest – grunt, żeby ściągnąć kasę od dłużnika. I nawet to samo w sobie nie byłoby jeszcze szczególnie złe, gdyby robili to zgodnie z prawem. Ale często nie robią i min. o tym jest ten dzisiejszy wpis.

 

Jak to działa

Aby lepiej zaprezentować jeden z możliwych mechanizmów, posłużę się pewnym przykładem, mało zresztą drastycznym, żeby nie było, że dobieram sobie pod tezę jakieś wyjątkowe przypadki.

Otóż mamy sobie pana Kowalskiego, który wziął w banku kredyt w wysokości 10 tys. PLN (aby było prościej policzyć). Z powodu ciężkiej sytuacji życiowej nie miał z czego spłacać rat, bank sprzedał więc jego dług jednemu z funduszy sekurytyzacyjnych za kilka % jego pierwotnej wartości (w przypadku „młodych” długów będzie to czasem kilkanaście %), a więc np. za 700 PLN (7% od wspomnianych 10 tys.). No i teraz minęło x-miesięcy, a do pana Kowalskiego zgłasza się firma windykacyjna z propozycją „ugody”, na której widnieje kwota do zapłaty ok. 16 tys. PLN. Dlaczego się tego nazbierało aż tyle? Otóż windykatorzy naliczyli sobie ok. 2000 PLN tytułem „kosztów windykacji”, ok. 2000 PLN tytułem „kosztów sądowych” oraz ok. 2000 PLN tytułem „odsetek karnych”. Skąd się wzięły te liczby? Właściwie to do końca nie wiadomo, ponieważ:

a) firma windykacyjna nie prowadziła jeszcze żadnych działań zmierzających do odzyskania pieniędzy od dłużnika poza wysłaniem do niego zawiadomienia, więc ok. 2000 PLN tytułem „kosztów windykacji” jest co najmniej dziwne,

b) naliczenie ok. 2000 PLN „kosztów sądowych” w sytuacji, kiedy sprawa nie trafiła w ogóle do sądu jest bezprawne, ale niestety się zdarza dość często,

c) naliczenie „odsetek karnych” (to często innego rodzaju odsetki, niż odsetki ustawowe, które i tak są naliczane oprócz tego!) w wysokości ok. 2000 PLN, właściwie nie wiadomo na jakiej podstawie akurat tyle, bo konia z rzędem temu, kto wyciągnąłby od dużej firmy windykacyjnej taką informację.

W tym momencie powstaje pytanie: po co w ogóle firmy windykacyjne decydują się na łamanie prawa, skoro mogą potem przegrać w sądzie…? To banalnie proste: ponieważ im się to opłaca! Cóż bowiem z tego, że jakiś niewielki procent dłużników zdecyduje się zawalczyć przed wymiarem sprawiedliwości i wygrają z dużą firmą, skoro zdecydowana większość, nie posiadająca świadomości prawnej, nawet nie pomyśli o tym, żeby bić się o swoje, tylko nieświadomie podpisze ugodę.

 

Jesteś dłużnikiem? Uważaj na ugodę!

Wszystkie ugody podsyłane dłużnikom przez firmy windykacyjne zawierają zwykle taki oto zapis, albo zapis o bardzo zbliżonym kształcie:

Strony oświadczają, że wierzytelność jest wymagalna i na dzień zawarcia ugody wynosi XX XXX PLN (czyli w praktyce tyle, ile sobie wymyśli firma windykacyjna). Dłużnik oświadcza, że uznaje co do zasady, jak i wysokości, zobowiązanie z tytułu…

No i podpisując coś takiego właściwie jest już „po ptokach”, bo o ile do tego momentu możliwe było zakwestionowanie zarówno istnienia samego długu (bo mógłby to być np. dług przedawniony czy też tzw. wierzytelność sporna, której zasadność nie została do końca potwierdzona), jak i jego kwoty, to teraz dłużnik sam się w zasadzie zgodził, że trzeba go spłacić w takiej a takiej wysokości i w terminie uzgodnionym w umowie.

No i nasz wspomniany pan Kowalski podpisał takową ugodę. Tym sposobem firma windykacyjna z pierwotnej kwoty wykupu długu w wysokości 700 PLN niewielkim nakładem pracy zrobiła więc zobowiązanie na ok. 16 tys. PLN. Można? Można! Tak duże „przebitki” są właściwie możliwe jedynie w nielicznych, bardzo ryzykownych biznesach typu handel kryptowalutami (bo nawet na narkotykach się tyle nie wyciągnie). Ale to jeszcze nie wszystko, bo przecież należy maksymalizować zyski! Jak? A chociażby udzielając pożyczek na spłatę długu. Robi się to tak, że firma windykacyjna tworzy kontrolowaną przez siebie spółkę udzielającą pożyczek (rzecz jasna wysokooprocentowanych, z RRSO ok. 20%) i proponuje, a niekiedy raczej wciska, tę pożyczkę dłużnikom. Oczywiście dłużnik tych pieniędzy nie zobaczy – zostają one przelane z konta firmy pożyczkowej bezpośrednio na konto firmy windykacyjnej. Do takiej umowy pożyczki dolicza się jeszcze opłaty za obsługę, opłatę za podpisanie itd. no i koniec końców zrobiła się nam kwota zobowiązania w wysokości +- 20 tys. PLN – mimo, że nasz pan Kowalski zaledwie x-miesięcy wcześniej wziął kredyt na 10 tys. PLN, a firma windykacyjna kupiła dług za zaledwie 700 PLN.

Ważna rzecz: samo udzielanie pożyczek osobom zadłużonym i zarabianie na tym to oczywiście nic złego – gorzej, jeśli dotyczy to długów, które nie musiałyby być uznane, bo są np. przedawnione. Osobną sprawą jest to, że dość często zdarzały się przypadki, w których firmy windykacyjne uruchamiały taką pożyczkę bez wyraźnej zgody dłużników – widać była tak duża presja na sprzedaż tych produktów finansowych, że aż musieli posunąć się do zawierania fikcyjnych umów.

 

Krótkie podsumowanie

Reasumując, mamy więc następujące grzeszki windykatorów:

– ściąganie przedawnionych długów i wmawianie, że dłużnik musi je uregulować, bo inaczej komornik (a nie musi, bo może podnieść zarzut przedawnienia),

– opłaty i odsetki naliczone w niejasny sposób, często niezgodnie z prawem,

– bezprawne doliczanie rzekomych kosztów sądowych,

– uruchamianie niezamówionej pożyczki mającej służyć spłacie zadłużenia (dodatkowe koszty dla dłużnika),

– grożenie dłużnikom i nękanie ich w sposób niedozwolony prawnie (np. w miejscu pracy, gdzie windykator rozpowiada o zadłużeniu),

– no i wreszcie egzekwowanie długów, które już dawno zostały spłacone, ale że było to z dobre 10 lat wstecz, to rzekomy dłużnik nie ma za bardzo jak tego wykazać, ponieważ już nie posiada chociażby dowodów wpłat (tak szczerze, to ilu ludzi przechowuje np. dowody spłaty rat dłużej niż kilka lat…?).

Całkiem sporo tego i nie są to bynajmniej jakieś pojedyncze przypadki – już nawet nie będę przytaczał nazw konkretnych firm, wystarczy wpisać w Google frazy typu „firma windykacyjna nieistniejący dług”, czy też „firma windykacyjna nalicza nielegalne opłaty” i znajdziecie całą masę całkiem nieźle udokumentowanych case’ów. I to min. dlatego śmieszy mnie ostatnia moda na przedstawianie firm windykacyjnych w telewizyjnych reklamach jako fajnych organizacji przyjaznych dłużnikom i dbających o ich dobro. Taaa…

 

A gdyby tak uregulować nieco rynek…?

Zgodnie z tytułem wpisu jestem więc za tym, aby na poważnie rozważyć możliwość objęcia działalności firm windykacyjnych licencjami czy też koncesjami (na razie tylko rozważyć, ale wreszcie podjąć ten temat na szerszym forum). Co prawda osobiście opowiadam się za wolnością gospodarczą i jak najmniejszą liczbą regulacji, zezwoleń itp. papierologii, ale akurat w tej specyficznej branży koncesje powinny doprowadzić do oczyszczenia rynku, przynajmniej teoretycznie. Jest to w końcu branża usług prawnych, które mogą znacząco skomplikować (a niejednokrotnie nawet całkowicie zniszczyć) życie wielu osób, szczególnie tych słabszych, nie mających świadomości prawnej. I teraz gdyby wprowadzić licencje podobne chociażby do tych, jakie muszą posiadać prywatni detektywi czy nawet ochroniarze (że nie wspomnę o uprawnieniach komorników i drodze, jaką muszą przebyć zanim je nabędą), to dałoby furtkę do wyrzucania z rynku podmiotów notorycznie łamiących prawo. Jakaś firma windykacyjna masowo przegrywa sprawy w sądach dotyczące stosowania niedozwolonych praktyk? No to odbieramy jej licencję i see you, wypadacie z biznesu. A obecnie windykatorzy przegrają x-spraw sądowych, UOKiK pogrozi im paluszkiem i wlepi jakąś tam karę (wkalkulowane zresztą z góry w koszty) i dalej działają sobie w najlepsze opierając się o ten sam, albo lekko tylko zmodyfikowany, model.

Oczywiście, są to tylko moje sugestie, a że jestem tylko gościem od „czarnej” roboty, a nie osobistością odpowiedzialną za stanowienie prawa, to zapewne nie zostaną one nigdy wprowadzone w życie. Może szkoda, może nie – zależy od punktu widzenia.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!