Co mają ze sobą wspólnego śruta sojowa, VAT i Hamburg

Było ostatnio kilka wpisów dotyczących głównie VAT-owców z tzw. wysokiej półki, więc dziś dla odmiany zejdziemy na nieco niższy poziom. A konkretnie będzie o śrucie sojowej – jest to produkt relatywnie drogi (w porównaniu do innych produktów rolnych), ale bardzo pożądany na rynku z uwagi na wysoką zawartość białka, gdyż doskonale nadaje się np. jako komponent paszy dla zwierząt.

Śruta sojowa – stawki VAT

– stawka 8% obowiązująca podatników podatku rolnego oraz tych, którzy użyją śruty jako dodatku do pasz, nawozów itp.
– stawka 23% dla podmiotów, które odsprzedają towar dalej.
Daje to spore możliwości zarobkowe – niestety na ogół kosztem uczciwych uczestników rynku.

 

Import śruty sojowej z Niemiec

Śruta sojowa jest kupowana w dużej mierze w imporcie i w ilościach hurtowych na ogół nie mniejszych, niż 25 ton. Jest to bowiem produkt niskomarżowy, o dość wysokich kosztach transportu, więc kupowanie go za granicą w ilościach mniejszych niż całopojazdowe nie jest zbyt opłacalne. Ceny takiej śruty w Hamburgu w ostatnich miesiącach były bardzo zbliżone do cen polskich – występowały wahania cenowe rzędu od kilku do kilkudziesięciu PLN na plus lub minus.

Źródło: agrolok.pl

 

Handel śrutą sojową i przywłaszczanie VAT – symulacja kosztów i zysków

Temat zarabiania na śrucie sojowej jest znany od co najmniej 3 lat – jest to o tyle istotne, że w tym okresie nastąpiły pewne zmiany w sposobie działania przestępców. Dlaczego? Ponieważ początkowo słupy sprzedawały towar innym przedsiębiorcom na 23% stawce VAT-u, którego potem nie odprowadzały (typowe dla znikającego podatnika). Towar w tym wariancie był sprzedawany 10-15% taniej od ceny rynkowej – według szacunków ekspertów podatkowych – więc zysk z unikania opodatkowania na jednej transakcji oscylował w granicach 13 – 8%. Minimalne zamówienie to zwykle ok. 25 ton (mieściło się na 1 naczepę), co przy cenie 1 tony równej ok. 1400 PLN netto dawało zysk na jednym zestawie oscylujący w granicach 4500 – 2800 PLN. Od tego należało jeszcze odliczyć koszty transportu z Niemiec w zakresie ok. 70 PLN lub więcej za 1 tonę oraz inne koszty logistyczne – jeśli ktoś je faktycznie ponosił, to znacząco zmniejszały one opłacalność procederu.

Skarbówka kontratakuje

To się jednak w pewnym momencie ukróciło, gdyż służby skarbowe zaczęły po prostu baczniej się przyglądać „sojowym” biznesmenom, a przedsiębiorcy uważali, aby nie wdawać się w transakcje z podejrzanymi podmiotami. Co więc pozostało grupom przestępczym…? Skierować się bezpośrednio do końcowego klienta, czyli najczęściej wprost do rolnika! Tylko jak na tym zarobić, skoro „wskakujemy” na VAT 8%…?

Podstawa to oczywiście kupić towar na zerowej stawce VAT – a taką można uzyskać chociażby na drodze WNT, czyli wewnątrzwspólnotowego nabycia towaru. Tak więc niemiecka lub holenderska firma znajdująca się pod kontrolą polskich VAT-owców kupuje śrutę np. w porcie w Hamburgu. Towar jest potem fakturowany na kilka kolejnych firm, a następnie jedzie do Polski. Dokumenty są „neutralizowane” w taki sposób, aby wynikało z nich, że towar przyjechał ze Szczecina – chodzi tutaj o to, aby nie budzić podejrzeń kupującego zbyt niską ceną. Kupujący, który dobrze zna rynek, mógłby bowiem zapytać: „Panie, a co to tak tanio, jak towar z Hamburga idzie i dużo Pan pewnie za transport płaci…?”. Aby uniknąć podobnych pytań, „spolonizowana” już śruta za pośrednictwem polskiego słupa trafia do finalnego odbiorcy.

Tyle, że podstawienie jednego TIR-a do portu w Hamburgu i dostawa 25-27 ton śruty sojowej na zachodnią granicę Polski (np. do Gorzowa) to koszt ok. 70 PLN za tonę, czyli 1800 – 2000 PLN za naczepę. Dzięki „uniknięciu” 8% VAT-u mamy z kolei w kieszeni ok. 110 PLN na 1 tonie (przy cenie ok. 1400 PLN netto / tona), czyli 2800 – 3000 PLN. Widać więc, że margines na potencjalny zysk jest niewielki i wynosi w granicach 1000 PLN za jeden transport, a przecież trzeba sprzedać taniej, aby towar zszedł możliwie szybko! Jak więc zwiększyć opłacalność tego biznesu…?

 

Prosty patent: nie płacimy firmie transportowej

Sojowi VAT-owcy wpadli na banalny pomysł zarabiania kosztem przedsiębiorstw transportowych. Zakładają firmę spedycyjną, która zamawia u przewoźników transport śruty sojowej z Hamburga. Przewoźnik dostarcza towar we wskazane miejsce, a następnie wystawia spedycji fakturę, np. z 60-dniowym terminem płatności (często spotykany standard w branży transportowej). „VAT-owska” spedycja oczywiście tych faktur nie płaci (VAT-u zresztą też), a po kilku miesiącach po prostu znika z rynku. I tym sposobem nie ponosząc kosztów transportu można teoretycznie zarobić 2800 – 3000 PLN na jednej ciężarówce (stan na początek 2019 roku). Oczywiście należy od tego odjąć koszty związane chociażby z obniżeniem ceny do poziomu bardzo atrakcyjnego dla finalnego odbiorcy, koszty założenia i funkcjonowania firmy spedycyjnej, ewentualne koszty magazynowania itp. Ogólnie można jednak przyjąć, że na 1 aucie typu TIR wiozącym śrutę sojową VAT-owcy mogą obecnie zarobić ok. 2000 PLN na czysto.

Ktoś może tutaj zapytać: ok, ale przecież założenie spedycji to nie takie hop – siup, no bo trzeba mieć zabezpieczenia itp., więc jak…?  Po pierwsze można kupić już istniejącą spółkę z o.o. z licencją spedycyjną – i to za całkiem niewielkie pieniądze. Po drugie jeśli ktoś zdecyduje się na tzw. start od zera, czyli założenie nowej spółki, to w praktyce niejednokrotnie wystarczy wykupione ubezpieczenie OCS (koszt to kilka tys. PLN) – teoretycznie aby otrzymać licencję, należy jeszcze posiadać zabezpieczenie w kwocie 50 000 Euro (np. zdeponowane na rachunku bankowym lub poświadczone rocznym sprawozdaniem), ale w praktyce jest to do ogrania. Oczywiście to też nie jest tak, że wczoraj otwarta spedycja uzyska z miejsca zaufanie przewoźników, którzy pójdą na mocno przedłużone terminy płatności! Trzeba się trochę namęczyć z wykonywaniem rzeczywistej działalności przez kilka miesięcy, w tym okresie normalnie płacić przewoźnikom, no ale przyjdzie taki moment, gdzie wdraża się w życie główny plan zarabiania, czyli VAT dla nas…

 

Krótkie podsumowanie

Ten prosty przykład pokazuje dość jasno, w jaki sposób mafie VAT-owskie szkodzą uczciwym przedsiębiorcom. Poszkodowani są tutaj bowiem zarówno właściciele firm trudniący się legalnym handlem śrutą, jak i przedsiębiorcy z branży transportowej, którzy nie otrzymali zapłaty. Wszystkim przewoźnikom sugeruję więc uważać na nowo powstałe, nieznane spedycje, które zlecają transport śruty sojowej z niemieckich portów – jest spora szansa, że może tam wystąpić problem z płatnością! Jak duża jest skala tego zjawiska? Ciężko jednoznacznie oszacować, ale biorąc pod uwagę to, że import do Polski śruty sojowej szacowany jest na ok. 2,5 miliona ton (dane szacunkowe za sezon 2016/2017), można uznać, że jest tam wystarczająca przestrzeń dla VAT-owców. I to byłoby na tyle na ten moment, jeśli chodzi o zagadnienia związane z VAT-em – skupię się teraz na opracowania tego zagadnienia na potrzeby książki (no chyba, że coś naprawdę ciekawego pojawi się w międzyczasie). Nie oznacza to oczywiście stagnacji na blogu – jest tyle innych tematów związanych z przestępczością gospodarczą, że będę miał o czym pisać jeszcze przez długie miesiące (oby tylko czasu wystarczyło). ???? 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

„Gruchy” wywiadu skarbowego – pół żartem, pół serio

Tak się złożyło, że w sobotni wieczór siedziałem sobie sam w domu, więc miałem czas na odrobinę relaksu. Najpierw postanowiłem obejrzeć jakiś film – akurat nawinął mi się pod rękę kultowy „Sztos”, którego nie widziałem już od wielu, wielu lat, więc postanowiłem go sobie „odświeżyć”. Obejrzałem, a wkrótce po tym wziąłem się za czytanie megaciekawych rzeczy – tym razem dotyczących przestępczości VAT-owskiej. No i tak mi zeszło do późnych godzin nocnych, a refleksje znajdziecie poniżej.

 

Fikcja

Na początek film – ci, którzy go dobrze znają, będą wiedzieć o co chodzi. Innym niestety pozostaje obejrzeć z uwagą, gdyż za dużo byłoby tu tłumaczenia na zasadzie „kto, co i dlaczego”. Tak więc wychodzi na to, że oszust Grucha wcale nie był ponadprzeciętnie inteligentny, a w zasadzie to przy finałowym sztosie z podmianą dolarów (fałszywych) na pocięty papier dał się zrobić Erykowi i Synkowi jak małe dziecko. Świadczą o tym dwie rzeczy:

1. Po pierwsze sama podmianka toreb w scenie w banku przy rzeczywistym (tzn. nieustawionym) oszustwie byłaby niemożliwa do przeprowadzenia w takiej formie, jaką zaprezentowano na filmie. Skąd bowiem Eryk, Synek i Grucha mogli wiedzieć, w jakiej torbie przyniesie pieniądze klient, którego rzekomo mieli przekręcić (a przyniósł je w żółtej reklamówce bez nadruków)…? No realnie nie mogli tego przewidzieć – a przecież zrobili podmiankę na identyczną żółtą torbę. Gruchę powinno to zastanowić już na etapie planowania całej akcji, że coś tutaj śmierdzi ustawką albo że to nie ma szans przejść właśnie ze względu na ten szczegół: w czym przyniesie pieniądze potencjalna ofiara? Przecież mogła je przynieść np. w skórzanej teczce – i co wtedy, nie zorientowałaby się, że podczas podmianki zamiast tej teczki dostaje foliówkę…? Pytanie chyba najbardziej oczywiste z oczywistych, ale jednak nie padło.

2. Druga sprawa to dolary, jakie wspomniana trójka zgarnęła podczas sztosu – Grucha sprawdził, czy są fałszywe dopiero po spłaceniu Eryka i Synka złotówkami. Który prawdziwy, doświadczony cinkiarz i oszust by tak zrobił…? No chyba żaden – w rzeczywistości sprawdzenie towaru to pierwsza rzecz, jaką się robi przy tego typu dealach i nawet silne emocje oraz cały aranż zaprezentowany przez Eryka i Synka (rzekoma niechęć tego drugiego do przekazania dolarów w zamian za złotówki) nie tłumaczy takiej beztroski, jaką wykazał się Grucha.

Oczywiście to tylko film, więc nie ma co oczekiwać 100% realizmu. Zresztą dziwne zachowania niektórych postaci w scenariuszu muszą nieraz występować, bo bez tego nie dałoby się przedstawić ciekawej historii lub też byłaby ona zbyt skomplikowana i mało zrozumiała dla przeciętnego widza. I to jest w sumie ok.

 

Kadr z filmu „Sztos”, na którym widać wspomnianą powyżej żółtą torbę foliową. 

 

Rzeczywistość

Dalszą część wieczoru poświęciłem z kolei na analizę pewnych dokumentów – było to dla mnie zajęcie nawet ciekawsze od oglądania filmu, ponieważ dotyczyło prawdziwych wydarzeń. No i niestety, ale z tej lektury wyłonił się realny już obraz lekkiego nieogarnięcia (?) naszych asów wywiadu skarbowego w kwestii międzynarodowych grup przestępczych, jakie zaczęły masowo działać w Polsce od 2011 roku – zwłaszcza jeśli chodzi o handel elektroniką. Coś jak wspomniany powyżej Grucha – niby ogarniał temat, ale jednak nie do końca…

Przejdźmy do konkretów: otóż nie wiem, czy wiecie, ale na samym początku bardzo duża część spółek – słupów wykorzystywanych do karuzel VAT-owskich była rejestrowana na obcokrajowców! Tak jest, zagraniczni VAT-owcy na początku wrzucali do Polski jako prezesów przeróżnych Ahmedów i Sahidów będących obywatelami UK, Danii, Francji itd. I teraz najlepsze: nasze Ministerstwo Finansów o tym wiedziało (nawet to nieoficjalnie potwierdziło jakiś czas później). Urzędnicy zdawali sprawę z tego, jak funkcjonuje ten schemat – prawdopodobnie niedługo po tym, jak zaczęto mieć problem z tego typu przestępczością, gdyż szły różne sygnały ostrzegawcze, chociażby od przedsiębiorców. Wkrótce znane były także mechanizmy podobnych oszustw – znikający podatnik, megaszybki wzrost obrotów na rachunkach bankowych (praktycznie niespotykane przy realnej, uczciwej działalności), spółki rejestrowane w wirtualnych biurach + jeszcze kilka innych rzeczy. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: międzynarodowe mafie VAT-owskie działały w oparciu o bardzo podobne schematy już kilka lat wcześniej – tyle, że na terenie Wielkiej Brytanii oraz Niemiec, a po zmianie przepisów w tamtych krajach od 2011 roku przeniosły się do Polski. Nie wierzę, że w całym aparacie skarbowym nie znalazł się nikt, kto by nie orientował się w tym temacie i nie przewidział „najazdu” zorganizowanej przestępczości na nasz kraj. Stawiam więc tezę, że wiedza była. 

No a co z tą wiedzą zrobiono? Niestety niewiele, ponieważ tak naprawdę nielegalne zarabianie na elektronice zakończyły się dopiero w 2015 roku, czyli po wprowadzeniu odwróconego VAT-u. Tak więc przez niecałe 4 lata zagraniczne mafie VAT-owskie hulały sobie bez większych przeszkód, wyprowadzając przez ten czas miliardy PLN za granicę. A przecież można było rozpracować temat tak, aby już na samym początku zniechęcić międzynarodowe grupy do działalności na terenie Polski…

Co teoretycznie można było zrobić

Stara maksyma mówi, że zło powinno się dusić w zarodku – odnosi się to również do przestępczości VAT-owskiej. Skoro więc było wiadomo, że na początku prezesami – słupami są obcokrajowcy kupujący gotowe spółki zarejestrowane w wirtualnych biurach, no to tak:

1. Bierzemy pod lupę wszystkie kancelarie i firmy handlujące spółkami. Niektórym trzeba byłoby wręcz dać „propozycję nie do odrzucenia”, czyli wystawianie zagranicznych klientów kupujących takie spółki. W ten prosty sposób wywiad skarbowy mógłby uzyskać szybki dostęp do danych pozwalających na identyfikację potencjalnych podejrzanych na bardzo wczesnym etapie, a nie dopiero po latach, w wyniku totalnie już wtedy nieskutecznych kontroli krzyżowych.

2. W nieco bardziej zaawansowanej wersji służby mogłyby same wykreować kilka takich kancelarii, wpompować nieco pieniędzy w pozycjonowanie (stargetowane wyłącznie na angielskojęzyczne frazy typu „limited company in Poland”, aby było taniej). To naprawdę nie jest trudny biznes do prowadzenia, a teoretycznie można byłoby w ten sposób „złowić” setki przestępców i wziąć ich pod obserwację zanim jeszcze zaczęli działać na szerszą skalę.

3. Mając już wytypowanych potencjalnie podejrzanych, nakładamy odpowiednio zdefiniowane filtry na konta bankowe prowadzonych przez nich spółek – takie coś mógłby zrobić GIIF, który przecież i tak zbierał informacje zgodnie z Ustawą o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i finansowaniu terroryzmu (raportowanie transakcji powyżej 15 tys. Euro). Filtry te mają za zadanie ujawnić w czasie rzeczywistym skokowy wzrost obrotów (charakterystyczny dla spółek VAT-owców) oraz przelewy wychodzące za granicę – to jedna z przykładowych konfiguracji.

I w tych kilku prostych krokach funkcjonariusze skarbowi mieliby już wytypowane cele do szybkich kontroli oraz blokowania kont. Zaznaczam też, że jest to tylko zarys rozwiązań, które mogłem wyczytać z dokumentów i koniec końców mogło się okazać, że z pewnych przyczyn ich wprowadzenie w życie jednak mogłoby być niemożliwe (choć moim zdaniem dało się to przeprowadzić w jakiejś zbliżonej formie). Niektóre rzeczy mogły też być dość mocno skomplikowane od strony operacyjnej, co też mogło okazać się decydującym czynnikiem. I najważniejsza rzecz: taką akcję należałoby przeprowadzić praktycznie zaraz po pojawieniu się u nas międzynarodowych grup VAT-owskich, a więc najlepiej jeszcze w 2011 roku, a jeśli by się nie dało, to choć w 2012.

Uwaga: nie można powiedzieć ze 100% pewnością, że GIIF takich filtrów nie stosował – pewne rzeczy nie mogą być jawne dla ogółu społeczeństwa. Skoro jednak problem mafii VAT-owskich nie został rozwiązany przez długi czas, to można domniemywać, że analityka finansowa jednak „leżała”. Teraz podobno to się zmienia na lepsze, ale ciągle idzie to wolno. Szerzej o kwestiach związanych z analizą przepływów z pewnością kiedyś napiszę.

 

Kilka wniosków

Oczywiście nie twierdzę, że przedstawione tutaj rozwiązania zlikwidowałyby w 100% problemu „elektronicznych VAT-owców” w Polsce, bo tak by nie było. Jednak przeprowadzenie podobnych działań na samym początku występowania zjawiska, to jest na przełomie 2011 i 2012 roku, mogło przynieść całkiem fajne rezultaty – nie mam większych wątpliwości, że przy takim typowaniu i odpowiednio przeprowadzonej akcji szybko udałoby się zdusić bardzo dużą część zagranicznej przestępczości VAT-owskiej w zarodku i przyprawić ją o bardzo duże straty finansowe. To z kolei mogłoby spowodować, że międzynarodowe grupy przestępcze po prostu przeniosłyby się do innych krajów, a luka w VAT mogłaby być o wiele mniejsza – przykładowo raport Związku Importerów i Producentów Sprzętu Elektrycznego i Elektronicznego  (ZIPSEE) mówi, że tylko w 2013 roku na samych tylko telefonach komórkowych budżet państwa stracił netto blisko 2 miliardy PLN, które zostały w rękach oszustów. Nie ucierpiałyby też tysiące polskich przedsiębiorców nieświadomie wplątanych w karuzele, do których wpadała później skarbówka i nakazywała płacić VAT, bo słup zniknął, a bilans się musi zgadzać. Ok, może i podniósłby się raban, że „biednych obcokrajowców dyskryminują, co to tylko chcieli firmy u nas otwierać i zarabiać!”, no ale w pewnych sytuacjach należy ignorować tzw. polityczną poprawność, nie ma wyjścia.

To jednak tylko pobożne życzenia, gdyż wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że reakcja aparatu skarbowego w takich sytuacjach jest prawie zawsze zbyt wolna – tak, jak zbyt wolna była reakcja Gruchy, który sprawdził dolary dopiero po fakcie. Niemniej jednak w ciągu kolejnych lat stopniowo zaczęto wprowadzać bardziej lub mniej udane rozwiązania mające zatamować wzrost wyłudzeń, ale działo się to nieco zbyt wolno. Tutaj mam już na myśli rozwiązania dotyczące różnych branż – nie tylko handlu elektroniką. Po prostu machina biurokratyczna w podobnych sytuacjach zwykle nie nadąża za szybko zmieniającym się światem i przestępcy są praktycznie zawsze o krok przed urzędnikami (stać ich w końcu na zatrudnienie najlepszych ekspertów ds. podatków). Także i w tym przypadku fiskus zaczął się czepiać na poważnie spółek zarejestrowanych w wirtualnych biurach tak w drugiej połowie 2013 roku (czyli jakieś 2 lata za późno) – wtedy to dość masowo zdarzały się odmowy nadania numerów NIP. Oczywiście kontrole były często przeprowadzane na zasadzie „jak leci”, bez szczególnej selekcji, więc wielu uczciwych przedsiębiorców dostało przy okazji rykoszetem.

Na sam koniec dodam jeszcze, że bardzo ciekawe plany walki z przestępczością VAT-owską były nieraz „uwalane” na samej górze przez decydentów – zwykli funkcjonariusze nie mieli na to żadnego wpływu (poświęciłem temu zagadnieniu jeden z moich poprzednich wpisów, a szerzej na ten temat będzie zapewne w książce). Chciałbym wierzyć, że takie postępowanie to tylko „efekt Gruchy”, który po prostu nie jest zbyt kompetentny i nie umie dostrzec potencjału, a nie świadomie zaplanowany scenariusz działania zawierający błędy, dzięki którym bogaci się tylko ten, kto ma się bogacić i dysponuje odpowiednią siłą przebicia – czy też lobbowania, jak kto woli.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Czy mafia śmieciowa weźmie na celownik nieczynne wyrobiska?

Ostatnio natknąłem się artykuł o tym, jak to mafia śmieciowa ma skończyć z widowiskowymi podpaleniami składowisk odpadów, a przerzucić się na mało efektowne (ale efektywne) zakopywanie śmieci na wszelkiego rodzaju nieczynnych wyrobiskach (np. po żwirowniach). Takich miejsc jest w Polsce całkiem sporo, co pokazuje załączony wykres nr 1, pochodzący zresztą z najnowszego raportu Najwyższej Izby Kontroli pod tytułem „Rekultywacja terenów po eksploatacji kopalin objętych prawem własności nieruchomości gruntowej”.

 

 

Krótki komentarz na temat raportu Najwyższej Izby Kontroli

Zgodnie ze słowami dziennikarzy, którzy „poprosili o opinię ekspertów z branży”, obecnie kwitnie w naszym kraju tzw. handel dziurami, czyli wspomnianymi wyrobiskami, które mają w domyśle służyć jako nielegalne składowiska. Co więcej, są to miejsca bardzo słabo kontrolowane – np. ok. 1/3 wyrobisk mających podlegać rekultywacji nie była kontrolowana w ogóle, a kolejna 1/3 była kontrolowana rzadziej niż raz do roku. Do tego jeśli już jakieś kontrole były, to według raportu NIK-u aż 60% z nich było przeprowadzanych niezbyt rzetelnie.

Idźmy dalej – o ile duże wyrobiska po kopalniach są jeszcze pod jakim takim nadzorem, to w przypadku mniejszych obiektów, jak np. wspomniane żwirownie, panuje już typowe „wolnoć Tomku w swoim domku”. Samorządy nie mają funduszy (a niekiedy także i chęci) na szczegółowe sprawdzanie tego typu miejsc. Zresztą, tak mówiąc szczerze, ciężko byłoby takie obiekty kontrolować w sposób uniemożliwiający przestępcom zwożenie tam odpadów – przykładowo objęcie terenu obowiązkowym monitoringiem kamer wydaje się mało realne. Codzienne naloty służb też nie wchodzą raczej w grę, bo po prostu nie ma na to środków w budżetach i jest mało prawdopodobne, aby nagle się znalazły.

 

Ile potencjalnie można zarobić na takim procederze?

Co pokazuje szybki przegląd internetowych ogłoszeń dotyczących sprzedaży takich nieczynnych wyrobisk, które muszą być poddane rekultywacji? Otóż okazuje się, że do niedawna można było trafić „okazje inwestycyjne” pozwalające nabyć podobne obiekty o powierzchni kilku – kilkunastu hektarów za ok. 200 tys. PLN. Co więcej, niektóre z takich obiektów posiadały już zezwolenia na zbieranie i przetwarzanie „standardowych” odpadów typu: gruz budowlany, kamienie, ziemia mokra i sucha, pyły powstałe po spalaniu węgla itp. O odpadach niebezpiecznych oczywiście nie ma mowy, bo to zupełnie inna bajka.

 

Koszty

Załóżmy więc, że jesteśmy przedstawicielem mafii śmieciowej, który zainwestuje i zakupi sobie taki teren za, powiedzmy, wspomniane 200 tys. PLN. Do tego dodajmy jakieś 100 tys. PLN na rozruch, czyli: wynajęcie niezbędnych pojazdów i sprzętu do rozładunku (ewentualnie wzięcie ich w leasing), kasa na paliwo, koszt zdobycia kontaktów do firm chcących się pozbyć śmieci itp. Razem mamy więc ok. 300 tys. PLN potrzebnych na start, choć jeśli dobrze poszukać, to da się również wynająć takie nieczynne wyrobisko, co radykalnie obniża koszty.

 

Zyski

Tak naprawdę ciężko jest oszacować opłacalność procederu według jakiegoś uniwersalnego klucza – po prostu jeden przywiezie całą górę odpadów i zarobi miliony, a inny przemyci tylko x-ton i zarobi np. kilkaset tysięcy. Potencjał zarobkowy jest jednak ogromny, jeśli weźmie się pod uwagę przybliżone ceny za przechowywanie/utylizację – poniżej kilka przykładów z naszego podwórka:

– odpady agrochemikaliów (min. środki ochrony roślin): 9500 – 12 000 PLN brutto za tonę

– odpady zawierające rtęć: 19 000 PLN brutto za tonę

– oleje odpadowe i odpady ciekłych paliw: 9000 PLN brutto za tonę

– zużyte akumulatory ołowiowe: 3000 PLN brutto za tonę

– emulsje klejowe zawierające związki chlorowcoorganiczne: 4000 PLN brutto za tonę

– odpady farb i lakierów zawierających rozpuszczalniki organiczne: 5000 PLN brutto za tonę

Oczywiście są to tylko przykłady z szerokiej gamy odpadów niebezpiecznych, a podane ceny mogą się nieco różnić w zależności od konkretnego regionu kraju. Co istotne, nie wszystkie odpady uznawane za niebezpieczne są aż tak kosztowne w utylizacji czy też przechowywaniu – pozbycie się wielu z nich to koszt ok. 1000 PLN za tonę, co jednak w dalszym ciągu stanowi dość poważną kwotę. Jeśli natomiast chodzi o ceny podobnych usług recyklingowych np. na terenie Niemiec, to można założyć, że są one na porównywalnym poziomie.

 

Ile można zainkasować od zagranicznego klienta za odbiór odpadów…?

Z dość oczywistych względów ciężko o jakiś „oficjalny cennik”, ale można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że najczęściej w grę wchodzić będą kwoty w granicach 40 – 70% kosztów legalnej utylizacji/składowania (analogia do cen paserskich). Dziennikarze prowadzący śledztwa w tego typu sprawach informują, że za odbiór jednej tony odpadów pochodzących spoza naszej zachodniej granicy można zainkasować od 50 Euro do 1000 PLN. Ta dolna granicy wydaje się jednak mało realna, jeśli weźmie się pod uwagę koszty.

Szybka symulacja: na jedną naczepę można załadować ok. 15 ton, co pomnożone przez 50 Euro dawałoby jakieś 750 Euro, czyli nieco ponad 3000 PLN. A przecież od tego należy jeszcze odjąć koszty transportu, gdzie samo paliwo niezbędne do przejechaniu 100 km kosztować będzie ok. 150 PLN, co np. przy zagranicznej trasie o długości ok. 1000 km (dojazd i powrót) daje nam już kwotę 1500 PLN (od której teoretycznie można by odliczyć VAT, ale ze względu na niezbyt legalny charakter biznesu nie zawsze będzie to możliwe). Oczywiście trasa może być o wiele krótsza lub dłuższa, wiec i koszty paliwa będą „płynne”. Do tego dochodzą jeszcze raty za wynajem długoterminowy lub leasing pojazdów, pensje dla kierowców (no bo przecież organizator procederu raczej nie będzie się sam „wystawiał na strzał”) oraz inne, pomniejsze wydatki.

Tak więc moim zdaniem przytaczane przez niektórych dziennikarzy 50 Euro za tonę jest stawką niewartą świeczki przy nielegalnym, dość ryzykowanym biznesie, a przestępcy jeśli już sprowadzają odpady do Polski, to raczej przywożą te kosztowniejsze w utylizacji (czyli naprawdę niebezpieczne), za odbiór których można skasować kilkukrotnie większe kwoty. W każdym razie przy dobrze „skomponowanym” transporcie teoretycznie można więc zarobić nawet kilkadziesiąt tysięcy PLN na tylko jednym kursie ciężarówki.

 

Potencjał rynku nielegalnego obrotu odpadami

Teoretycznie mogłoby się wydawać, że takich niebezpiecznych odpadów nie ma aż tak wiele i w związku z tym jest to dość niszowy temat. Niestety, ale przeczą temu dane Eurostatu (wykres nr 2). I tak w samych tylko Niemczech w 2014 roku przetworzono około 250 kg odpadów niebezpiecznych na głowę mieszkańca – biorąc pod uwagę to, że Niemców jest ponad 80 milionów, wychodzi ponad 20 milionów ton ogółem (i to tylko w ciągu 1 roku!). Jest to więc głębokie źródło, które raczej nieprędko wyschnie. Zresztą skalę problemu docenia także nasz minister środowiska, według którego rynek nielegalnego obrotu śmieciami może być wart 1,5 miliarda PLN. Co prawda do skali przestępczości VAT-owskiej czy akcyzowej jeszcze sporo brakuje, ale raczej nie jest to zjawisko, które można by bagatelizować (zwłaszcza mając na uwadze szkody natury ekologicznej).

 

Wykres nr 2 przedstawiający ilość przetworzonych odpadów niebezpiecznych, w kg na głowę jednego mieszkańca. Źródło: Eurostat 

 

Kto może „dostać po łapkach” w przypadku wybuchu nowej afery śmieciowej?

Załóżmy sytuację, w której proceder staje się na tyle masowy, że zaczynają o nim pisać media, pojawia się mocna presja społeczna, więc rządzący w panice szukają doraźnych rozwiązań mających na celu uspokojenie opinii publicznej i pokazanie, że przecież „Polska krajem prawa jest i basta!”. Taki sposób działania „z doskoku” jest już u nas w zasadzie normą, co pokazuje chociażby przykład niedawnego zamieszania z escape roomami. Tak więc zaczynają się zmasowane kontrole, a nasze dzielne służby ganiają złych „śmieciarzy-trucicieli” – tyle, że docierają głównie do słupów, z których i tak nie ma jak ściągnąć kasy, a niebezpieczne odpady dalej leżą sobie w ziemi i trzeba je będzie jakoś zutylizować. No a kto prawdopodobnie poniesie koszty takiej utylizacji, czy może firma-krzak, która zakupiła lub wydzierżawiła takie nieczynne wyrobisko…?

No więc jest duża szansa na to, że to nie słupy będą odpowiadać, ale… poprzedni właściciel terenu, czyli ten, który sprzedał takie wyrobisko słupom! Zgodnie z obowiązującymi przepisami (art. 20 ust. 1 Ustawy o ochronie gruntów rolnych i leśnych), obowiązek rekultywacji w całości spoczywa bowiem na przedsiębiorcy, który prowadził wydobycie kopalin i spowodował utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Taki przedsiębiorca jest zobowiązany do przeprowadzenia rekultywacji w terminie do 5 lat od zaprzestania działalności przemysłowej na danym obszarze. Co więcej, taką linię lansuje również NIK – poniżej cytat z raportu:

„Zdaniem NIK, obowiązki związane z rekultywacją gruntów mogą być, co do zasady, nakładane na osobę, która powoduje utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Uzyskanie tytułu prawnego do nieruchomości przez osobę, która nie spowodowała utraty albo ograniczenia wartości użytkowej gruntów oraz złożenie przez nią wniosku o ustalenie kierunku i terminu rekultywacji, nie stanowi przesłanki do uznania jej za osobę obowiązaną do rekultywacji.”

Potwierdza to, że obowiązek utylizacji nielegalnie przywiezionych odpadów niebezpiecznych koniec końców może spaść na tego, kto wydobywał kopaliny, a następnie sprzedał teren słupowi. Wszak poprawnie przeprowadzona rekultywacja w takiej sytuacji będzie równoznaczna z pozbyciem się toksycznych śmieci, co może kosztować setki tysięcy lub nawet miliony PLN (w co bardziej ekstremalnych przypadkach). Oczywiście nie sposób będzie ściągnąć taką kwotę od słupa, ale przecież przedsiębiorcy, którzy prowadzili realne wydobycie kopalin, na ogół do biedaków nie należą, więc jakby co, to będzie z czego egzekwować… Zresztą nasuwa się tutaj analogia z VAT-em, kiedy to uczciwie działające firmy wkręcone w karuzelę musiały niejednokrotnie odpowiadać finansowo za oszustwa popełnione przez przestępców. Warto pamiętać, że nasze państwo często działa właśnie w taki sposób i potem może pozostać „jeno płacz i zgrzytanie zębami”, ewentualnie wizyty w programach typu „Sprawa dla reportera” lub „Uwaga”, gdzie będzie można narzekać na swoją krzywdę na zasadzie: „Pani redaktor złota, kilka lat temu sprzedałem teren, ktoś nazwoził tam toksycznych odpadów, a teraz ja mam płacić za ich utylizację! Skandal!”.

 

Podsumowanie

Oczywiście nie musi dojść do sytuacji, w której uczciwi znów będą odpowiadać z czyny kombinatorów, ale taki scenariusz jest dość prawdopodobny. Zalecałbym więc przynajmniej sprawdzenie potencjalnego kupca – czy jest to jakiś renomowany przedsiębiorca, czy może obcokrajowiec będący prezesem nowo założonej spółki (w tym ostatnim przypadku powinno się nam zapalić „czerwone światło”). Co jednak jest pewne to to, że w walce z mafią śmieciową właściwie możemy liczyć tylko na siebie – Niemcy oraz inne państwa absolutnie nie mają „ciśnienia” na rozwiązanie tego problemu, ponieważ nielegalny wywóz odpadów do Polski oznacza niższe koszty dla ich firm i tym samym wzrost konkurencyjności. A dla nas? Dla nas pozostają same problemy natury ekologicznej, zdrowotnej oraz ponoszenie kosztów utylizacji. Skorzystają właściwie tylko przestępcy, którzy za zarobioną kasę kupią sobie następne nowe BMW czy tam Audi, wspomagając po raz kolejny niemiecką gospodarkę.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!