Afera FOZZ – moje subiektywne spojrzenie na sprawę

Kilka dni temu mieliśmy 40-tą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego – wydarzenia, które w opinii wielu osób zapoczątkowało na dobre upadek komunizmu w Polsce. A mnie przy okazji wzięło na małe wspominki dotyczące tamtych czasów – i tak sobie wspominałem, aż dotarłem do wydarzenia, które moim skromnym zdaniem mogło mieć znaczący wpływ na to, że żyjemy dziś w takim, a nie innym kraju. Konkretnie mowa o aferze FOZZ, czyli Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, zwanej – nie bez racji – „matką wszystkich afer”.

 

Część 1: Wprowadzenie

 

U schyłku lat 80. było już praktycznie pewne, że PRL zmierza w kierunku przepaści i że systemu gospodarki centralnie sterowanej nie da się dłużej utrzymać. Do tego pod koniec 1989 roku Polska była zadłużona na Zachodzie na równowartość blisko 41 miliardów USD. Wiarygodność płatnicza naszego kraju już wtedy była bardzo niska, więc długi PRL-owskie zaciągnięte u zagranicznych instytucji finansowych można było kupić na międzynarodowym rynku „w promocji”, czyli za 1/5 – 1/3 ich nominalnej wartości. Pojawił się więc pomysł, aby utworzyć specjalny Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, który niejawnie, czyli przez podstawione „słupy”, skupowałby zadłużenie Polski właśnie w takich promocyjnych cenach. W praktyce miało to wyglądać np. tak:

Polska ma 100 milionów USD długu w zachodnim banku A.

Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego wpłaca 30 milionów USD na konto zagranicznego banku B, który specjalizuje się w międzynarodowym handlu długami.

Bank B (który otrzymał pieniądze z FOZZ) zwraca się następnie do banku A z ofertą odkupienia 100 – milionowego długu Polski za 30 milionów USD.

Bank A się zgadza, więc bank B kupuje polski dług, a następnie go umarza.

Rezultat

Polska miała 100 milionów USD długu w banku A, a de facto spłaciła go za 30 milionów USD (+ prowizja dla banku B), więc jest na plusie jakieś 70 milionów USD.

Jak widać był to prosty schemat – tyle, że w świetle prawa międzynarodowego nielegalny i wątpliwy moralnie, a jego wykrycie postawiłoby Polskę w nienajlepszym świetle. Jednak to dawało pretekst do utajnienia całej operacji, gdyż można było zasłaniać się właśnie tego typu kwestiami wizerunkowymi. Dlaczego tak, o tym za moment.

 

Jak wyglądał transfer środków

Pieniądze wpłacane z budżetu państwa do FOZZ przechodziły przez różne ścieżki transferu, czy też może bardziej „prania”. Trzeba jednak wiedzieć, że istotną rolę pełniły tutaj Centrale Handlu Zagranicznego, tzw. CHZ-ty. Były to przedsiębiorstwa państwowe, które posiadały przywilej handlu z podmiotami zagranicznymi za waluty wymienialne (np. marki niemieckie, franki czy dolary). Takich kluczowych przedsiębiorstw było kilkadziesiąt, a ja wspomnę tylko nazwy co poniektórych: Baltona, Universal, Pewex, Paged, Bumar, Hortex. Przedsiębiorstwa funkcjonujące jako CHZ te pełniły niezwykle ważną rolę dla polskiej gospodarki, a do tego dawały świetną przykrywkę do prowadzenia działalności wywiadowczej. Co za tym idzie chyba nikogo nie zdziwi, że były obsadzone ludźmi ze służb, wywiadu cywilnego oraz wojskowego.

Ok, zostawmy na razie wątek „ubeków” i idźmy dalej. Przykładowo część środków trafiła do polskiego przedsiębiorstwa handlu zagranicznego Universal jako pożyczki oraz udzielone gwarancje i poręczenia. Universal następnie zaciągał długi u zagranicznych podmiotów, które spłacał pieniędzmi otrzymanymi od FOZZ – stanowiło to „podkładkę” pod transfer pieniędzy za granicę. W innych przypadkach środki teoretycznie przeznaczone na wykup polskiego zadłużenia transferowano na konta zagranicznych spółek offshore lub zarejestrowanych w Europie Zachodniej oraz USA. Dziwnym zbiegiem okoliczności spółki te okazywały się potem niewypłacalne, co powodowało oczywiste straty dla Polski. Kolejny temat to pieniądze zdeponowane na zagranicznych kontach. Najwyższa Izba Kontroli tak opisuje procedurę rozliczeń FOZZ:

„W bardzo dużym skrócie przyjęta procedura rozliczeń wyglądała tak, że złotówki za wyroby eksportowane przez polskie podmioty gospodarcze były lokowane na kontach central handlu zagranicznego, a te teoretycznie mogły je zamieniać na dewizy i importować za nie materiały i towary z zagranicy. W związku jednak z tym, że dewiz ciągle brakowało, centrale handlu zagranicznego wpadły na pomysł, by pieniądze lokować za granicą na szyfrowanych kontach. W otwieraniu kont za granicą pomagał Grzegorz Żemek, czego nie krył w trakcie procesu sądowego. Z rozmowy, jaką przeprowadził z nim Tomasz Sekielski z tygodnika „Wprost” wynika, że w ten sposób na kontach zagranicznych central handlu zagranicznego znalazło się co najmniej 5 miliardów dol., a Żemek nie zaprzeczył też, że mogły to być sumy zdecydowanie większe.”

 

Michał Falzmann i wykrycie afery FOZZ

W październiku 1989 roku Michał Falzmann, ówczesny pracownik Izby Skarbowej w Warszawie, przeprowadzał kontrolę w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego Uniwersal. Stwierdził on wówczas, że z Polski wytransferowano za granicę co najmniej 1,25 miliarda USD, a po nitce do kłębka dotarł do powiązań na linii Uniwersal – FOZZ. Przełożeni Falzmanna ze skarbówki byli jednak „za ciency” na pchnięcie tej sprawy do przodu. Sam Falzmann jednak nie odpuścił i ponownie podszedł do tematu FOZZ – tym razem jednak już jako inspektor Najwyższej Izby Kontroli. Co jednak istotne, uruchomił lawinę, której nie dało się już zatrzymać, choć można powiedzieć, że cała sprawa nabrała rozpędu dopiero w lipcu 1990 roku, kiedy to Rada Nadzorcza zawiesiła w czynnościach dyrektora generalnego FOZZ Grzegorza Żemka oraz jego zastępczynię Janinę Chim. Falzmann tymczasem nie ustępował w swoich działaniach. Jego upór spowodował, że 14 czerwca 1991 roku doszło do spotkania, w którym uczestniczyli min. premier Krzysztof Bielecki, minister finansów Leszek Balcerowicz, prezes NIK Walerian Pańko oraz dyrektor NIK Anatol Lawina. Tym właśnie ludziom Falzmann przedstawił wtedy swoją wiedzę na temat afery.

Wkrótce po wspomnianym spotkaniu Michał Falzmann został jednak odsunięty od sprawy – oficjalny powód to „przekazanie wiedzy na temat afery FOZZ osobom spoza NIK”. Dwa dni później, czyli 18 lipca 1991 roku, Falzmann umiera będąc w wieku 38 lat. Przyczyną zgonu miał być zawał serca, spowodowany olbrzymim stresem oraz przemęczeniem. Jego śmierć nie zamknęła bynajmniej tematu, gdyż 8 października 1991 roku szef NIK Walerian Pańko miał przedstawić wyniki badań nad aferą FOZZ. Nie zdążył jednak tego zrobić, ponieważ dwa dni wcześniej zginął w wypadku samochodowym wraz z Januszem Zaporowskim, ówczesnym dyrektorem biura informacyjnego Kancelarii Sejmu. Co ciekawe, kierowca służbowego auta, którym podróżowali Pańko i Zaporowski, przeżył wypadek, lecz umarł kilka miesięcy później. Podobnie niedługo po wypadku umarli dwaj policjanci, którzy jako pierwsi pojawili się na miejscu zdarzenia – ich z kolei śmierć miała zastać w trakcie łowienia ryb… Tak czy inaczej taka seria zgonów jest aż do dziś pożywką dla różnych teorii i spekulacji.

 

 

Część 2: Wątpliwości

 

Zacznijmy od prostego pytania: jaki był prawdziwy sens działalności Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego?

Oficjalnie działalność FOZZ miał zmierzać do redukowania zadłużenie Polski. Bardzo poważnym problemem były tutaj odsetki sięgające 10% rocznie. No i tutaj mamy pierwszy zgrzyt, gdyż zgodnie z ustaleniami NIK stosowany schemat wykupu długów nie zmniejszał obciążeń budżetu państwa z tytułu obsługi długu, budżet nadal bowiem był zobowiązany płacić odsetki od zakupionego długu.

 

Następne pytanie: czy oddający oficjalnie władzę komuniści byli naprawdę realnie zainteresowani rozwiązywaniem problemów, które przecież obciążałyby nie ich, lecz kolejne rządy?

Zwróćmy tutaj uwagę na timing całej operacji z FOZZ, który zaczął swoją działalność w oparciu o specjalną ustawę z lutego 1989 roku. Ktoś mógłby powiedzieć: no dobrze, ale przecież w 1989 roku upadła komuna, więc to już się działo za III RP, czyż nie? No tak jakby nie do końca… Zwłaszcza młodszym Czytelnikom i Czytelniczkom wypada przypomnieć, że wspomniane już wybory z 1989 roku były tylko częściowo wolne – PZPR miał wciąż dużą liczbę posłów w parlamencie, a prezydentem Polski w okresie od lipca 1989 do grudnia 1990 był generał Wojciech Jaruzelski. Oczywiście już wtedy było wiadome, że komuniści za długo nie pociągną politycznie, więc nie mieli już oni wiele do stracenia – natomiast do wygrania całkiem sporo. Jednak ta komuna wciąż jeszcze się trzymała, a co więcej na ważnych stanowiskach urzędniczych cały czas trwali ludzie z mianowania PZPR. W takich warunkach towarzysze raczej myśleli głównie o tym, jak się „ustawić” na kolejne lata, a nie nad tym, żeby zrobić coś dobrego dla Polski jako kraju. Tak nieco na marginesie dodam jeszcze, że tzw. opozycyjne partie polityczne w tamtym czasie były zajęte wewnętrznymi walkami o władzę oraz przygotowaniami do pierwszych w pełni wolnych wyborów parlamentarnych, które miały być przeprowadzone w 1991 roku. Cały ten zamęt i przekierowanie uwagi opinii publicznej na waśnie polityczne stanowiły idealne okoliczności do tego, aby wyprowadzić z Polski za granicę potężne pieniądze.

 

No i kolejne pytanie: czy taką operację wykupu długów rzeczywiście można byłoby utrzymać w tajemnicy przy szerokiej skali działania?

Tutaj również można mieć wątpliwości. Istniało bowiem realne prawdopodobieństwo, że zagraniczne instytucje finansowe zorientują się w tym, że nagle jakieś „słupy” masowo chcą wykupywać długi Polski. Wyobraźmy sobie bowiem sytuację, w której do zachodnich banków A, B i C zgłaszają się jakieś inne banki oraz podmioty z Seszeli, Panamy itp. (offshore), które za miliony dolarów chcą przejmować zadłużenie naszego kraju, zagrożonego zresztą bankructwem. Jaka mogłaby być motywacja takich podmiotów oraz banków specjalizujących się w wykupie długów, że wzięły na celownik akurat polskie długi? Co więcej, według niektórych źródeł schemat FOZZ pod koniec lat 80. nie był jakąś nowością – mieli go stosować już wcześniej dyktatorzy państw z Ameryki Południowej, dla których miał być to świetny pretekst do defraudacji państwowych pieniędzy. Jeśli tak rzeczywiście było, to doświadczeni bankowcy operujący przy obsłudze długów międzynarodowych znali już te mechanizmy i zapewne by je rozpoznali.

Idąc dalej, gdyby zagraniczne banki zorientowały się, że w krótkim czasie dostają dużo propozycji dotyczących wykupu długów Polski, to mogłyby podnieść ceny za takie papiery. Proste prawo: popyt idzie do góry a podaż stoi w miejscu, czyli można żądać więcej. Nie ma więc pewności, że rzeczywiście udałoby się przeprowadzić masowy wykup zadłużenia za ułamek jego nominalnej wartości. Zresztą to, że mieliśmy 41 miliardów dolarów zadłużenia, wcale nie oznaczało z automatu, że bez ukrytego wykupu przez FOZZ rzeczywiście musielibyśmy tyle spłacić! Przykładowo w 1991 roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy pomógł nam w podpisaniu umowy oddłużeniowej z członkami tzw. Klubu Paryskiego, którą to umową „zbiliśmy” nasz dług o 50%, z około 33 na 16,5 miliarda USD. Podobna umowa pozwoliła też na zredukowanie naszego zadłużenia w bankach komercyjnych z Klubu Londyńskiego (również 50% umorzenia). Co prawda działo się to 2 lata po rozpoczęciu właściwej działalności FOZZ, ale już u schyłku PRL-u ówczesne władze musiały sobie zdawać sprawę z tego, że mają w ręku pewne atuty, aby negocjować z wierzycielami wysokość długu i uzyskać grube rabaty.

 

Co z tego wynika?

W prostej linii można więc zbudować teorię, że już momencie rozpoczęcia kluczowej działalności FOZZ, czyli w 1989 roku, jego oficjalny cel działania był tylko bajeczką propagandową bez realnych szans na przeprowadzenie na szerszą skalę. Ja zaryzykowałbym stwierdzenie, że po prostu musiał istnieć w papierach jakikolwiek wyglądający na realny powód transferu miliardów złotych za granicę Polski.

 

Część 3: Służby

Oficjalnie dyrektorem generalnym FOZZ w czasach afery był Grzegorz Żemek – człowiek partii i tajny współpracownik służb, które rekomendowały go na to stanowisko. Jego zastępczynią była Janina Chim, na temat której tak naprawdę niewiele wiadomo. Żemkowi doradzał również Dariusz Przywieczerski, późniejszy biznesmen notowany w 100 najbogatszych Polaków Wprost, członek PZPR do 1989 roku.

Fakt, że służby postawiły na czele FOZZ swojego człowieka, nie powinien specjalnie dziwić – w końcu przecież, jak pamiętamy, przedsiębiorstwa handlu zagranicznego w PRL były obstawione ludźmi bardziej lub mniej związanymi ze służbami. Pytanie jednak jaką rolę pełnił Żemek w tej całej układance FOZZ – czy bliżej mu było do króla, czy może raczej do pionka wystawionego na odstrzał?

Zacznijmy tutaj od przytoczenia słów Michała Falzmanna, który zgłębiał tę aferę:

„Przy tym systemie generowania szumu informacyjnego (setki, około 700 spółek uspołecznionych i dziesiątki tysięcy nieuspołecznionych w samej tylko Warszawie oraz setki tysięcy transakcji z kilkoma tysiącami odbiorców pieniędzy za granicą) nikt nie jest w stanie chałupniczymi metodami (głowa, długopis, papier i dwie szafy przepisów, które obowiązywały w ciągu minionych dwóch lat) dociec, ile miliardów dolarów wysłano, czyje to były pieniądze, komu, za co i po co je przekazywano?”

 

No i teraz pytanie: kto byłby w stanie zaplanować i skoordynować taką operację?

Tysiące odbiorów pieniędzy za granicą – czy to nie brzmi czasami jak opis siatki agentów? No trochę tak… Zresztą nawet na dzień dzisiejszy przeprowadzenie podobnej operacji nie byłoby łatwe do zorganizowania, a co dopiero 30 lat temu, bez systemów komputerowych wspomagających zarządzanie itp. Przykładowo dziś do prania pieniędzy pomiędzy setkami różnych podmiotów używa się niekiedy algorytmów planujących kolejne posunięcia finansowe (przelewy) np. pomiędzy poszczególnymi spółkami wchodzącymi w skład danego schematu. Będę stał na stanowisku, że wtedy takiej operacji mogły podołać tylko doskonale zorganizowane podmioty dysponujące odpowiednią kadrą, czyli np. właśnie służby, a nie sklecony naprędce twór w postaci FOZZ, który nawet nie miał jasnych procedur organizacyjnych.

Do myślenia daje również fakt totalnego chaosu w dokumentacji FOZZ oraz olbrzymie trudności związane z ustaleniem, dokąd część pieniądze tak naprawdę przepływała. Brak było jasno ustalonych zasad prowadzenia kont i transferów, brakowało istotnej dokumentacji, część umów była zawierana ustnie (!) i tak dalej. W połączeniu z setkami tysięcy transakcji do przeanalizowania dawało to układankę, którą niezwykle trudno było rozwiązać. Takie zacieranie śladów bywa zresztą wykorzystywane także przez różnego rodzaju służby wywiadowcze i to też nie powinno być jakimś specjalnym zaskoczeniem. Ze swojej strony dodam także, że „zaginięcia” dokumentacji były dość często spotykaną metodą zacierania śladów przez przestępców, np. w przypadku karuzel VAT.

Zresztą byłoby sporą naiwnością twierdzić, że taki Grzegorz Żemek wraz z kilkoma współpracownikami mógłby sobie ot tak „kręcić lody” na setki milionów dolarów, a nikt z ludzi służb, którymi wówczas były przepełnione przedsiębiorstwa handlu zagranicznego wykorzystywane do przestępczych operacji, by się tym faktem nie zainteresował i nikt nie chciałby swojej „działki”… Taka wersja byłaby nie do obrony w świetle tzw. doświadczenia życiowego trzeźwo myślącego śledczego, prokuratora czy sędziego. A jednak, niektóre media forsowały takie właśnie bajeczki, starając się zrzucić odpowiedzialność za całą aferę właśnie na Żemka i jego bliskich współpracowników. W mojej opinii obrażało to inteligencję przeciętnego odbiorcy, który choć trochę wgłębił się w sprawę, no ale cóż…

Na temat śmierci osób, które bezpośrednio (Falzmann, Pańko) lub pośrednio (policjanci obecni na miejscu wypadku, w którym zginął Pańko) miały jakąś styczność z aferą, ciężko się po latach sensownie wypowiedzieć. Ja wiem, że taki „seryjny zabójca” pięknie by się wpisywał w narrację na temat przeprowadzenia i nadzorowania tej operacji przez służby, ale dowodów na popełnienie morderstw nie ma (lub też inaczej – nie poznała ich opinia publiczna). Zresztą nie ma też pewności, czy na tym etapie usuwanie świadków wiele by zmieniło, skoro przestępstwa i tak dokonano, środki zostały wytransferowane poza zasięg polskiej prokuratury, a medialni aferzyści (Żemek & współpracownicy) zostali już w zasadzie wystawieni opinii publicznej na pożarcie.

 

 

Część 4: Pokłosie

Sprawa FOZZ trafiła na wokandę sądową dopiero w 1998 roku. Prokuratura wyliczyła, że w wyniku różnych machinacji Skarb Państwa stracił równowartość 334 milionów nowych złotych – tylko tyle udało się udowodnić. Wielu ekspertów twierdziło zaś, że straty w rzeczywistości szły w miliardy (sam Falzmann już w początkowym okresie pisał o kwocie 1,25 miliarda USD, a więc o kilku miliardach nowych złotych). Prawdziwa skala defraudacji pozostanie już zapewne tajemnicą na zawsze.

Żemek, Chim i Przywieczerski, przedstawiani w mediach jako główni sprawy afery, usłyszeli wyroki w 2005 roku. Żemek dostał 9 lat pozbawienia wolności za defraudację mienia publicznego, rok później zmniejszono mu wyrok do lat 8 + grzywna w śmiesznej wysokości kilku tysięcy złotych. Wyszedł na wolność przedterminowo. Janina Chim została skazana na 6 lat pozbawienia wolności, a biznesmen Dariusz Przywieczerski, kreowany na „mózg afery” dostał „aż” 3,5 roku. Do tego oczywiście wszystkich zobowiązano do zwrotu zdefraudowanych środków, w czego realność nie wierzył chyba nikt. Dla porządku dodam, że pieniędzy wytransferowanych z FOZZ nigdy nie odzyskano.

 

Co się stało z pieniędzmi z FOZZ?

To będzie chyba najsmutniejsza część tej historii. Szacując ostrożnie, ukradziono miliardy nowych złotych, które mogły w dużej części posłużyć do budowy tzw. nowych elit III RP. Za środki wywiezione za granicę można było np. opłacić czesne na najlepszych zachodnich uniwersytetach i ustawić kariery dzieciom funkcjonariuszy czy przydatnych polityków. Dzieci te mogły wrócić po latach do Polski i obejmować różne stanowiska państwowe. Można było korumpować polityków, a wręcz utrzymywać własne partie polityczne. Można było także kupować prywatyzowane przedsiębiorstwa państwowe za radykalnie zaniżone ceny, budując podwaliny pod imperia finansowe. Można wreszcie było budować i rozwijać własne biznesy – spójrzcie na nagłe fortuny biznesmenów z lat 90., które wyrosły teoretycznie z niczego. Magicy biznesu? Niekoniecznie. Wystarczyło np. zainwestować odpowiednie środki w sprzęt, a potem zgarnąć po układzie wielomilionowy kontrakt na remont państwowej rafinerii lub innego zakładu. Inna ścieżka wykorzystania pieniędzy to nielegalny handel paliwem (mafia paliwowa startowała jeszcze w latach 90.), przemyt spirytusu oraz karuzele VAT. Tak czy inaczej efekt był taki, że można było wykreować elitę, którą potem w mediach przedstawiano Polakom jako wzory do naśladowania, ludzi sukcesu. Oczywiście nie twierdzę, że każdy biznesmen z lat 90. to człowiek ustawiony przez FOZZ i że ta afera stoi za każdym przypadkiem nieprawidłowej prywatyzacji czy przestępczym schematem białych kołnierzyków – to byłoby zbytnim uproszczeniem i nadużyciem. Nie można jednak wykluczyć, że wielu osobom te pieniądze bardzo pomogły w karierach – i nie tylko o biznesmenach tutaj mowa.

 

Podsumowanie

Nikt nie oszacuje już dzisiaj, na ile afera FOZZ zblokowała nasz rozwój i na ile lepszym krajem byłaby dziś Polska, gdyby tej całej akcji nie było. Ktoś mógłby powiedzieć: eee tam, po 30 latach to i tak większość tych ludzi i tak już pewnie nie żyje, więc jaki to może mieć wpływ na dzisiejszą rzeczywistość? Ok, oni może i nie żyją, ale żyją ich dzieci, mające znajomości i duże pieniądze do dyspozycji. Nie żyją za to niestety takie osoby, jak Michał Falzmann (foto), przed którym chylę czoła za to, co zrobił i za odwagę oraz determinację, jakimi wykazał się próbując rozwikłać aferę FOZZ. Szkoda, wielka szkoda, że on i jemu podobni nie mieli zbyt wielu możliwości, aby w tamtych czasach gruntownie nam tę Polskę posprzątać.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

The rich get richer, czyli bogaci się bogacą (i nie płacą wysokich podatków)

Czytając komentarze pod moim ostatnim postem na Facebooku, odniosłem nieodparte wrażenie, że chyba nie przez wszystkich został on do końca zrozumiany. Pomyślałem więc, że być może warto doprecyzować pewne sprawy. Otóż zarzucono mi troskę o najbogatszych, że niby ubolewam nad wysokim opodatkowaniem osób pokroju Kulczyka. Drodzy Państwo, nic z tych rzeczy! Najbogatsi, jeśli tylko chcą, płacą % bardzo małe podatki i nie ma ich co żałować. Problem w tym, że w dobie konkurencji podatkowej, jaka ma miejsce między państwami w kwestii przyciągania kapitału, nie ma też za bardzo jak zmusić milionerów do tego, aby płacili więcej w Polsce. Za to zwykłego Kowalskiego już jak najbardziej można docisnąć podatkami.

Wytłumaczę to na bardzo prostym przykładzie – tak, żeby każdy zrozumiał o co chodzi.

 

 

Na załączonej grafice macie przykładową strukturę holdingową, jakich używają bogaci inwestorzy. Na szczycie jest spółka operacyjna A notowana na GPW, która jest zarejestrowana w Polsce i, jak sama nazwa wskazuje, prowadzi normalną działalność operacyjną w naszym kraju. Mamy też biznesmena Kluczyka, który chciałby zakupić akcje spółki A w celach inwestycyjnych. Gdyby to zrobił jako Kluczyk – osoba fizyczna i polski rezydent podatkowy, to przy sprzedaży akcji „na górce” musiałby się liczyć z 19% podatkiem dochodowym. Analogicznie podatek taki występowałby również w przypadku wypłaty dywidendy. Jednak zamiast Kluczyka akcje spółki A kupuje spółka holdingowa B, zarejestrowana w Luksemburgu. No a w Luksemburgu akurat stawka podatku od zysków kapitałowych w pewnych przypadkach wynosi całe 0% (słownie: zero procent). Idźmy dalej. Udziałowcem spółki holdingowej B jest spółka holdingowa C z Cypru, a jej udziałowcem jest z kolei spółka holdingowa D ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Spółkę D może z kolei kontrolować np. jakiś trust, którego beneficjentem rzeczywistym będzie kto…? Oczywiście nasz biznesmen Kluczyk.

Co daje taka struktura?

Po pierwsze omijamy 19% podatek dochodowy w Polsce (na temat rozliczania tego podatku na dalszym etapie struktury będziecie mogli przeczytać w jednym z naszych z najbliższych newsletterów). Po drugie mamy dystans pomiędzy beneficjentem rzeczywistym (Kluczyk) a przedsięwzięciem, w które on inwestuje. Jest to o tyle wygodne, że byle leszcz nie sprawdzi sobie ot tak, gdzie taki Kluczyk lokuje kapitał, gdyż Kluczyka nie będzie w rejestrze akcjonariuszy. Co jednak ważniejsze, jeśli na końcu struktury spółek holdingowych podstawimy podmiot zarejestrowany w kraju, który nie uczestniczy w systemie CRS (Common Reporting Standard), to dotarcie przez polskiego fiskusa czy prokuraturę do informacji na temat tego, że to Kluczyk jest UBO (Ultimate Beneficial Owner, czyli beneficjentem rzeczywistym) stanie pod znakiem zapytania. Takim krajem umożliwiającym zachowanie anonimowości jest chociażby USA, stąd m.in. popularność spółek z Delaware. Dodajmy jeszcze do tego zmianę rezydencji podatkowej przez Kluczyka – to milioner, więc kupił sobie piękną willę z jeszcze piękniejszym widokiem na jezioro Czterech Kantonów i jest oficjalnie rezydentem podatkowym w Szwajcarii.

Reasumując: Kluczyk do inwestowania w Polsce postawi sobie strukturę, której utrzymanie będzie co prawda kosztowało x-tysięcy PLN rocznie, ale za to przy dużej skali inwestycji uniknie konieczności zapłacenia naszemu fiskusowi milionów PLN z tytułu podatku dochodowego. Pokaże również fucka polskiej skarbówce i będzie mógł rozliczać się w kraju o stabilniejszym i przyjaźniejszym systemie prawnym. Stąd wynik starcia Kluczyk vs Fiskus to 1:0, co wkurza premiera Morawieckiego z miniaturki.

A teraz zobaczmy co się stanie, jeśli w miejsce Kluczyka postawimy Kowalskiego

Kowalski jest zwykłym obywatelem, prowadzącym mały biznes w Polsce, który chce pomnożyć swój majątek poprzez inwestowanie na giełdzie. Kupuje więc akcje spółki A za 100 tys. PLN, po czym za jakiś czas sprzedaje je za 200 tys. PLN. Jak łatwo policzyć, jest na plusie, ale od tego zysku musi zapłacić podatek 19% – i nie ucieknie od niego, bo raz, że jest polskim rezydentem podatkowym i kupił te akcje na siebie, a dwa przy tak niskiej skali inwestowania nie opłaca mu się stawiać zagranicznych struktur. Czyli jeśli porównać Kluczyka z Kowalskim, to ten ostatni w ujęciu % zapłaci w Polsce kilkunastokrotnie większy podatek – mimo, że przecież obaj Panowie zainwestowali w tę samą polską spółkę A.

Rekin sobie poradzi

Ktoś mógłby powiedzieć: no dobrze, ale przecież jeśli dany biznes jest prowadzony w Polsce i to u nas osiąga przychody, to i tak dosięgnie go ręka polskiego fiskusa. Teoretycznie tak, ale w praktyce wygląda to różnie. Wystarczy spojrzeć na podatek CIT płacony przez niektóre przedsiębiorstwa kontrolowane przez zagraniczne centrale.

I tak niemiecka sieć Aldi w latach 2016 – 2020 zapłaciła całe 0 (słownie zero) PLN CIT-u, przy przychodach rzędu 6,5 miliarda PLN. Z kolei francuska sieć Auchan przy przychodach rzędu niecałych 60 miliardów PLN, w ciągu 5 ostatnich lat zapłaciła niecałe 30 milionów PLN CIT-u, co stanowiło „aż” 0,05% przychodów. Tak niski poziom płaconego CIT-u można by próbować wytłumaczyć wydatkami na ekspansję oraz inwestycje. Tyle, że polska sieć Dino, która bardzo mocno inwestuje w rozwój (kilkaset nowych sklepów rocznie), w latach 2016 – 2020 zapłaciła 286 milionów PLN podatku dochodowego od osób prawnych. Jest to blisko 10-krotnie więcej niż Auchan, który do tego miał w omawianym okresie blisko 2-krotnie wyższe przychody niż Dino. O czym to może świadczyć, chyba nie muszę tłumaczyć.

Jeszcze ciekawiej robi się, gdy spojrzymy na wyniki niektórych operatorów telefonii komórkowej. I tak T-Mobile, wchodzący w skład grupy Deutsche Telekom, przez ostatnie 5 lat zapłacił w Polsce „oszałamiającą” kwotę 30 tysięcy PLN CIT-u, przy przychodach rzędu 43 miliardów PLN i wykazywanych zyskach na poziomie 2,5 miliarda PLN. Dla porównania: eksperci ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców obliczyli, że podobną kwotę 30 tysięcy PLN podatku dochodowego zapłaci mały przedsiębiorca będący na podatku liniowym, osiągający dochody rzędu ok. 200 tysięcy PLN rocznie. Fajnie, co nie…? Kontrolowane przez Francuzów Orange w latach 2016 – 2020 zapłaciło zaś nieco więcej CIT-u, bo 16,6 miliona PLN, jednocześnie pobierając jednak ok. 820 milionów PLN z pomocy publicznej. Można? Można! Tak dla porównania, w analogicznym okresie Plus zapłacił blisko 600 milionów PLN CIT-u, a Play ponad 960 milionów PLN, mając przychody mniejsze niż T-Mobile i Orange.

Reasumując

Wielki biznes podąża lub transferuje zyski tam, gdzie płaci możliwie najmniejsze podatki i gdzie system prawny jest w miarę stabilny. Średniacy pokroju Kowalskiego są za to skazani na polskiego fiskusa, który może im dokręcać śrubę na tyle, na ile zielone światło da ustawodawca. Niektóre branże, jak np. programiści, mają jeszcze opcję, aby pomyśleć o zmianie rezydencji podatkowej, ale np. przedsiębiorca prowadzący zakład fryzjerski czy myjnię samochodową może zapomnieć o „optymalizacyjnej” spółce w Estonii czy na Cyprze – tzn. może ją sobie otworzyć, ale prawdopodobnie polegnie przy pierwszej kontroli z US.

Jeśli więc cieszysz się z tego, że rząd chce odbierać bogatym i dawać biednym, to muszę Cię niestety rozczarować. Najbogatsi Polacy i wielkie międzynarodowe firmy mają do dyspozycji najlepszych doradców podatkowych, którzy praktycznie zawsze znajdą jakąś lukę w systemie. Dysponują również dużym kapitałem i często także odpowiednimi strukturami holdingowymi, których budowa i utrzymanie jest bardzo tanie w porównaniu do skali prowadzonych inwestycji. Krótko mówiąc biznesmeni pokroju Kluczyka oraz duże korporacje mają możliwości optymalizacji i stać ich na to, aby nie płacić podatków w Polsce. W konsekwencji to nie najbogatsi dostaną po kieszeni w wyniku nowych projektów rozdawniczych rządu (no, może z pewnymi wyjątkami). Warto zdawać sobie z tego sprawę.

A tak przy okazji…

Jeśli interesują Ciebie tematy zbliżone do dziś omawianego, czyli związane z optymalizacją biznesu np. przy wykorzystaniu zagranicznych spółek (nie tylko z Luksemburga), to zapraszam do zapisania się na newsletter Białych Kołnierzyków. Link znajdziesz TUTAJ

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Oszustwa i kradzieże w logistyce – część 2

W poprzednim wpisie omówiłem pokrótce niektóre metody kradzieży stosowane na magazynach większych firm. Dziś będziemy kontynuować ten temat, przedstawiając Wam kilka schematów praktycznych, jakie „przerobił” w swojej karierze pewien manager z branży logistycznej.

 

Kradzieże palet EURO

Przekręty związane z paletami są prawdopodobnie jednymi z najczęściej spotykanych na wszelkich magazynach. Duże pole do popisu dają tutaj tzw. salda paletowe. Schemat ten opiera się na tym, że firmy nie wymieniają palet 1:1 (czyli np. przyjeżdżają 4 pełne palety towaru, a kierowca odbiera od razu 4 puste palety), lecz czekają aż uzbiera się tych pustych tak dużo, że można nimi załadować całe auto. Jest to po prostu wygodniejsze pod kątem logistyki. Tak czy inaczej, gdy uzbiera się już odpowiednia ilość pustych palet, firma – dostawca zgłasza się po ich odbiór.

No i teraz magazynier z kierowcą dogadują się, postanawiając wspólnie okraść firmę. Metoda jest prosta: specyficzne ładowanie naczepy tak, aby ukryć jeden słupek palet (15 do 30, w zależności od sposobu ułożenia). Na początek idzie więc jeden rząd, gdzie mamy ułożone 3 słupki wzdłuż. Następnie układający daje 2 rzędy w poprzek, czyli 4 słupki. Potem idą kolejne rzędy po 3 słupki wzdłuż – i tak już do samego końca. W dokumentach przewozowych wpisuje się 33 słupki palet, podczas gdy w rzeczywistości tych słupków jest 34. Oczywiście ochrona sprawdza, czy ilość słupków się zgadza, ale na niektórych naczepach praktycznie nie da się policzyć, ile palet zostało załadowanych, zdarzają się także przypadki przekupywania ochrony.

 

Oszustwa związane z folią stretch

Tym razem w rolę oszusta – złodzieja wcielali się nie pracownicy, ale dostawca folii stretch, używanej powszechnie chociażby do owijania palet z towarem.

Zbyt cienka folia

Jeden z mechanizmów oszustwa był tutaj banalnie prosty: na dostarczanych paletach z folią dostawca umieszczał rolki z folia o różnej grubości. Taki mix, gdzie folia lepsza była mieszana z gorszą, czyli cieńszą o co najmniej kilka mikronów (bywały przypadki, że aż o 10 mikronów). Rzecz jasna FV była wystawiana za folię w całości dobrą jakościowo, co dawało dodatkowy zarobek dostawcy. Teoretycznie rzecz bez większego znaczenia, ale w praktyce kiepskiej jakości folia zauważalnie rzutowała na efektywność pracy magazynierów, którzy narzekali na to, że rwie się ona przy naciąganiu, spowalniając tym samym prace i powodując frustracje. Na domiar złego pracownicy szybko „porzucali” rolki z folią kiepskiej jakości i brali nowe, co skutkowało dużą ilością napoczętych i niewykorzystanych rolek.

Zbyt krótkie gilzy

Tutaj oszustwo dostawcy polegało na stosowaniu gilz krótszych niż standardowe – to jest zamiast 53 cm mieliśmy 51 cm. Dawało to 2 cm oszczędności, co w przeliczeniu na tysiące rolek folii sumowało się do zauważalnej kwoty. Ciekawe są także okoliczności, w jakich doszło do wykrycia oszustwa. Otóż długości gilz nikt nie sprawdzał – były jakie były i tyle. Jednak nowa gilza kosztowała w hurcie kilkadziesiąt groszy, więc sprzedawano już używane po 10 groszy zewnętrznemu odbiorcy. Niestety, „popłynął” on w pewnym momencie dość mocno na tych używanych gilzach. Jak? Nawinął na nie setki kilometrów folii, po czym wysyłał do pewnej fabryki w Niemczech. No a tam się okazało, że gilzy z folią spadały z automatycznych nawijarek, gdyż były po prostu zbyt krótkie. W ten sposób wyszło, że dostawca folii stretch oszukuje swoich klientów.

 

Oszustwa na złomie paletowym

Do kategorii złomu paletowego zaliczamy nie tylko palety uszkodzone np. przez wózki widłowe, lecz również te nieprawidłowo sklasyfikowane podczas przyjęcia na magazyn lub posiadające nietypowe wymiary, jak chociażby palety po materiałach budowlanych, po niektórych owocach itp. Taki złom paletowy jest zwykle składowany gdzieś na zewnątrz i raz na jakiś czas przyjeżdża zewnętrzna firma, która tnie takie palety na kawałki, po czym rozlicza się za każdy kilogram pozyskanego drewna, płacąc ustalona z góry cenę.

Do tej pory wszystko wygląda ok, ale problem pojawił się przy weryfikacji tych rozliczeń. Okazywało się bowiem, że np. na jednym zakładzie „złomowano” jednego dnia 100 palet, przy czym firma odbierająca zaewidencjonowała je jako 1200 kg pozyskanego drewna. Nie była to zbyt duża ilość zważywszy na to, że średnia waga Euro palety oscyluje w granicach 25 kg (x 100 = 2500 kg). Firma, która te palety sprzedawała, nie miała wagi, więc musiała polegać na danych przekazanych przez odbiorcę. Problem wbrew pozorom nie był aż tak marginalny, gdyż zainteresował się nim top management.

W efekcie tego w wielu zakładach firmy sprzedającej taki złom paletowy zaczęły się pojawiać wózki z wagami oraz kontenery do mielenia odpadu drzewnego. Rozwiązało to problemy z fraudami, ale również pozwalało sprzedawać zużyty surowiec drożej (zmielone drewno można było wykorzystać np. na pellet).

 

Oszustwa na złomie stalowym

Tutaj zacznijmy od tego, że praktycznie na każdym dużym magazynie rzeczą całkowicie normalną są uszkodzenia metalowych regałów wysokiego składowania. Zwykle są one spowodowane uderzeniami wózków widłowych lub palet. No i teraz, w zależności od polityki BHP konkretnej firmy, takie mniej lub bardziej uszkodzone części regałów wymienia się na nowe (to w większych firmach) lub naprawia (to w mniejszych firmach, gdyż wychodzi taniej).

W przypadku dużych magazynów normy bezpieczeństwa bywają bardzo rygorystyczne, więc nawet niewielkie uszkodzenia mogą kwalifikować dany element do wymiany – ilości zaczynają być wtedy całkiem poważne. Co dzieje się z takim złomem? Jest on odbierany przez zewnętrzną firmę, która następnie naprawia dużą część uszkodzonych elementów regałowych i sprzedaje je dalej jako sprawne. Jak nietrudno się domyślić, może zdarzyć się i tak, że firma odbierająca znacząco zaniży ilość odbieranego w ten sposób złomu – analogicznie, jak miało to miejsce w przypadku palet drewnianych.

 

Drobne kradzieże towarów przez osoby zatrudnione na magazynie

W poprzedni artykule, stanowiącym pierwszą część tego opracowania (do przeczytania tutaj) wspominałem już o zwyczajnych kradzieżach w niektórych magazynach. Jednak wynoszenie towaru na zewnątrz wiąże się z realnym niebezpieczeństwem wpadki (szczególnie, jeśli nie ma się „poukładanej” ochrony). Są przecież kontrole na wejściu i wyjściu, a i niektórzy koledzy z pracy patrzą krzywym okiem na złodziei i potrafią poinformować o ich działalności szefostwo. Do tego gdy już złapią takiego delikwenta na bramkach, to bez wzywania policji się zwykle nie obędzie. A jednak niektórych nie powstrzymuje to przed podjęciem ryzyka, co skutkuje niekiedy śmiesznymi sytuacjami.

Oto kilka przykładów z życia

– Pracownik X ukradł z palety napój energetyczny, po czym wypił go na miejscu. Pustą puszkę wyrzucił za paletę, jednak zauważył to ochroniarz. Oczywiście pracownik X tłumaczył się, że to był jego napój, który rzekomo kupił w automacie vendingowym znajdującym się na terenie zakładu. Ta wersja jednak była nie do obronienia, ponieważ wszystkie produkty znajdujące się we wspomnianym automacie były specjalnie oznakowane właśnie po to, aby nieuczciwi pracownicy nie mogli się w ten sposób tłumaczyć. Koniec końców Pan X przyznał się do kradzieży i skończyło się na zwolnieniu dyscyplinarnym.

– Pani Y, nowa pracownica w firmie, została wytypowana do kontroli osobowej przez automat losujący. Po otwarciu plecaka okazało się, że znajdują się w nim świąteczne, bożonarodzeniowe ozdoby. W tym momencie zapadła lekka konsternacja, gdyż akurat był marzec, a tego towaru formalnie nie było na stanie. Pani Y tłumaczyła się, że kupiła te ozdoby na wyprzedaży i nawet pokazała jakiś paragon, ale niestety bez danych pozwalających na identyfikację towaru. Szef ochrony zdecydował jednak, aby sprawdzić monitoring. No i wyszło na nim, że towar pochodził z jednego z kartonów, w którym znajdowały się zwroty ze sklepów. Tym razem sprawa zakończyła się na nieprzedłużeniu umowy, a Pani Y uciekła na L4 i nie pojawiła się już więcej na magazynie.

– Pracownik Z, znajdujący się na dziale produktów świeżych, nagle poczuł niemożliwy do opanowania głód, który postanowił zaspokoić wędzoną rybą. Ustawił więc swój wózek widłowy tak, aby zastawić się przed kamerą, a następnie przystąpił do konsumpcji. Pech chciał, że nieopodal przechodził lider zmiany, którego zaintrygowało właśnie nietypowe ustawienie wózka. Pracownik Z został nakryty na gorącym uczynku, czego skutkiem był zakaz wstępu na obiekt.

– Szef ochrony w trakcie obchodu magazynu znalazł za jednym regałem butelkę drogiej whisky za kilkaset PLN. Nie dotykał jej, lecz poinformował o fakcie lidera zmiany. Postanowiono poczekać pół godziny i sprawdzić co się stanie. Okazało się, że butelka jest już napoczęta, nawet kubek z kawą do popitki stał obok. Kolejne sprawdzenie po godzinie – alkoholu znowu ubyło. Zarządzono więc kontrolę trzeźwości pracowników – wpadł Pan A, jeżdżący blisko 2-tonową myjką, który „wydmuchał” 1,5 promila. Na szczęście obyło się bez wypadku, ale na miejsce została wezwana policja, a finalnie Panu A wręczono zwolnienie dyscyplinarne.

 

Czy tolerować drobne kradzieże?

Wszystkie te zdarzenia mogą się wydać śmieszne i nieprawdopodobne, no bo przecież zdarzenie typu wypicie puszki Red Bulla to nie jest jakaś wielka strata dla firmy. Cóż, teoretycznie nie, ale eskalacja takich zachowań następuje stopniowo. Przykładowo na pewnym dużym magazynie nagminnie zaczęły ginąć puszki Red Bulli. Nie dość, że ochrona znajdowała je codziennie w różnych miejscach, to jeszcze na domiar złego z zaopatrywanych sklepów zaczęło przychodzić dużo reklamacji dotyczących braków tego napoju na paletach lub też wypitych puszek, które były wysyłane wraz z pełnymi. Tolerowanie takich patologii na ogół powoduje, że rozszerzają się one coraz bardziej, a pracownicy rozzuchwaleni cichą akceptacją kradzieży wciąż przesuwają granicę. Zasada jest więc prosta: trzeba „wyrwać chwasty” na możliwie wczesnym etapie. Tak też i zrobiono w opisywanym przypadku, gdzie ochrona zamontowała ukrytą kamerę naprzeciwko palet z Red Bullami. Rezultat? Tylko jednego dnia na kradzieży przyłapano 5 pracowników (którzy następnie zostali zwolnieni dyscyplinarnie).

Reasumując ten fragment: są ludzie, którzy potrafią zaryzykować stałą i nie najgorzej płatną pracę oraz dobrą opinię za kilka puszek Red Bulla. Trzeba o tym pamiętać przy opracowywaniu systemu zabezpieczeń.

 

Kierowcy i kradzieże na magazynach

Zanim przejdę do dzisiejszych przykładów przestępstw, przypomnę tylko, że tematyce kradzieży dokonywanych przez kierowców zawodowych poświęciłem już jeden wpis (można go znaleźć tutaj).

Transport to ogólnie jeden ze słabych punktów, gdzie dochodzi dość często do różnych nadużyć i kradzieży w firmach, nie tylko logistycznych zresztą. Co ciekawe, profil takiego kierowcy – złodzieja przedstawia się nierzadko następująco: obsługuje od dość dawna daną firmę, jest doskonale znany ochronie, bezkonfliktowy, ale gadatliwy, generalnie typ dobrego kolegi. Do tego osoby takie mają zmysł obserwacyjny, wiedzą jaki jest zasięg kamer, znają procedury obowiązujące na magazynie. Ok, a teraz, skoro mamy już jeden z możliwych zarysów potencjalnego sprawcy, przejdźmy do konkretnych przykładów kradzieży.

Przykład nr 1: kradzieże „na kufer”

Duże magazyny to niejednokrotnie centra logistyczne obsługujące sieci sklepów. Jak to w logistyce bywa, zawsze zdarzają się jakieś błędy. A jak błędy, to i reklamacje – przy czym w tym konkretnym przypadku to właśnie one pozwoliły namierzyć sprawców kradzieży. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość, lecz zacznijmy od samego mechanizmu kradzieży.

Kierowca, aby załadować naczepę do pełna, musiał podjechać do 2 rożnych ramp załadunkowych (A i B). Najpierw podjeżdżał więc do rampy A, ładował część towaru, odstawiał naczepę od rampy, a potem czekał, aż przyjdzie ochroniarz i zaplombuje naczepę. Często bywało tak, że od momentu odstawienia pojazdu od rampy do momentu przyjścia ochroniarza mijały 2-3 minuty. Co się mogło stać w trakcie tak krótkiego czasu?

Otóż kierowca jeszcze przed odstawieniem od rampy miał przygotowaną na brzegu naczepy małą paletę z towarem, dodajmy, że nie spiętą pasami. W razie pytań kierowca miał zawsze jakieś sensowne wytłumaczenie, dlaczego nie przypina tej małej palety. No i w trakcie tych 2-3 minut bez nadzoru ochrony, towar z małej palety był szybko przekładany do małego kufra znajdującego się obok drzwi naczepy. Następnie ochroniarz przychodził, plombował naczepę, a kierowca podjeżdżał pod rampę B, gdzie pojazd był załadowywany do pełna, ponownie plombowany, po czym ruszał w trasę.

W jaki sposób wykryto złodziejski proceder?

Komuś wydało się dziwne, że stany na magazynie się zgadzają, natomiast niektóre sklepy zgłaszają zadziwiająco dużą liczbę reklamacji. Po nitce do kłębka, powiązano nazwiska kierowców z ilością reklamacji i tym sposobem wytypowano trzech głównych podejrzanych. Jeden z nich wpadł na gorącym uczynku – pozwolono mu odjechać od rampy A, ale przy rampie B stała już komisja… Na palecie stwierdzono brak kartonu wódki, więc wezwano na miejsce policję. Policjanci w trakcie przeszukania znaleźli kradziony towar schowany we wspomnianym już kufrze znajdującym się nieopodal drzwi naczepy. Na tym się jednak nie skończyło, gdyż przeszukanie w domu kierowcy ujawniło towar za ok. 15 tys. PLN. Finalnie kierowca ten odpowiadał zaś za przywłaszczenie ponad 100 tys. PLN, gdyż „przybito” mu wszystkie reklamacje ze sklepów na jego trasach z okresu 2 lat (tyle wynosił jego staż w firmie). Kolejnych dwóch kierowców z najwyższą liczbą reklamacji kradło w podobny sposób, przy wykorzystaniu małej, nieprzypiętej palety umieszczonej blisko drzwi. Oni również jeździli naczepami, które miały mały kufer umożliwiający schowanie towaru. W ich przypadku cały proceder trwał przypuszczalnie około pół roku.

Przykład nr 2: jak obejść plombę na drzwiach

Ciekawe „patenty” stosowali kierowcy, którzy podjeżdżali na magazyn firmy X raz na jakiś czas, czyli w zastępstwie za innego kierowcę. Otóż jeden z nich miał poluzowane śruby przy naczepie typu chłodnia, dzięki czemu odkręcając dwie górne śruby można było otworzyć naczepę bez zrywania plomby. Inny „patent” to luźny zamek w drzwiach, które trzymały się tylko na belce zamykającej. To również dawało możliwość uchylenia drzwi bez uszkadzania plomby. Jeszcze inna technika doczekała się swojej nazwy: „na kropelkę”. Czyli mieliśmy uchwyt wyglądający całkiem normalnie, dokręcony na cztery śruby. Tyle, że w rzeczywistości były one ucięte i przyklejone do zamka na mocny klej. Sam zamek także był przyklejony na bardzo mocne taśmy podwójne. Po załadunku kierowca wyjeżdżał poza teren magazynu, brał łom i podważał cały zamek bez zrywania plomby. Mógł wtedy wyciągnąć co chciał, praktycznie bez pozostawiania śladów.

Czy ochrona wykrywała tego typu akcje?

Niejednokrotnie tak – ochroniarze byli szkoleni w wykrywaniu podobnych numerów, wprowadzono procedury kontrolowania każdej naczepy, więc nie raz i nie dwa udawało im się zdemaskować przygotowania do kradzieży. Oczywiście kierowca zwykle tłumaczył się wtedy, że to nie jego pojazd, że tak już było i on nie ma z tym nic wspólnego, itp. W takich przypadkach osoby na magazynie odpowiedzialne za bezpieczeństwo dzwoniły do spedycji takiego kierowcy i przedstawiały sytuację, informując przy tym, że naliczą karę za blokowanie wyjazdu i brak możliwości zaplombowania auta. Problem się wtedy na ogół rozwiązywał, a kierowca np. „niespodziewanie” znajdował całe śruby, na które można było normalnie dokręcić zamek.

Jeszcze innym sposobem „neutralizacji” plomb na drzwiach była metoda „na czajnik”. Wyglądało to tak, że naczepa była normalnie ładowana i plombowana. Kierowca jednak na trasie zjeżdżał na parking, gdzie grzał wodę w czajniku. Następnie przelewał wrzątek do pojemnika i moczył w nim plastikową plombę. Po kilkudziesięciu sekundach takiej kąpieli plomba puszczała, a kierowca wyjmował z naczepy co tam chciał. Następnie znów gotował wodę, moczył w niej plombę i zapinał ją z powrotem.

W jaki sposób wykryto ten sposób kradzieży? Otóż pracownik jednego ze sklepów stwierdził pewnego dnia, że plomba jakoś tak dziwnie łatwo schodzi, a po weryfikacji towaru na naczepie okazało się, że brakuje pół palety. Wtedy osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo na magazynie dostały zadanie rozwikłania tej zagadki i zaczęły testować plomby. Metodą prób i błędów ustalono właśnie „patent” z gorącą wodą, który potwierdził się potem w toku dochodzenia.

Przykład nr 3: złodziejskie schowki na naczepach typu chłodnia

Tutaj zaczniemy od tego, że na rynku występuje wiele różnych typów naczep – chłodni. Jedne mają drzwi otwierane na bok, inne posiadają rolety typu góra – dół. Są naczepy z przegrodami stałymi, ale są też i takie które mają przegrody ruchome. Różnice występują także w przypadku agregatów – w jednych modelach są one umieszczone na zewnątrz naczepy, w innych wewnątrz, a w jeszcze innych zamontowano aż po dwa agregaty. Generalnie zmierzam do tego, że wiele różnych opcji to także wiele potencjalnych miejsc na ukrycie kradzionego towaru. Przykłady?

Pewien kierowca A. miał pusty jeden z agregatów, znajdujący się pod sufitem naczepy. Przez dłuższy czas agregat ten służył jako złodziejska „dziupla”, aż… Aż inny kierowca B., który zauważył, jak kierowca A. kradnie towar i chowa go w pustym agregacie, doniósł o tym fakcie przełożonym. Motywem złożenia tego doniesienia było podobno rzekome skąpstwo kierowcy A., który nie chciał dzielić się z kolegami udziałem w przestępczych zyskach.

Kolejny kierowca, nazwijmy go umownie C., miał przegrodę w chłodni zamykaną od tyłu, co było nie do końca logiczne, gdyż utrudniało niekiedy zamykanie kurtyny. W każdym razie w takim właśnie schowku ukrywał kradzione towary. Jak wpadł? Przez przypadek. Otóż pewnego dnia przy odjeżdżaniu od rampy sklepowej ktoś wszedł mu pod koła, więc odruchowo gwałtownie zahamował. W skutek tego hamowania ukrywane „fanty” wypadły jednak ze schowka, demaskując złodziejski proceder. Jeszcze inny kierowca, czyli D., działał na podobnym „patencie”. Urządził więc sobie schowek we wnęce od drzwi – i jemu również ukradziony towar wypadł przypadkiem podczas odjeżdżania od rampy.

Przykład nr 4: kierowcy zblatowani z magazynierami

Opisane powyżej kradzieże to drobnostki w porównaniu z tym, co może się stać, gdy zawiąże się grupa przestępcza złożona z kierowców oraz osób z magazynu odpowiadających za wysyłkę towarów (do tej konfiguracji można też dorzucić ochronę). Historia ta zaczęła się od jednego kierowcy, który jeździł przez dłuższy czas dla firmy X, zajmującej się obsługą magazynową znanej sieci marketów. W pewnym momencie w tej firmie X zaczęły lawinowo rosnąć reklamacje ze sklepów – kierownicy marketów sygnalizowali, że w dostawach brakuje wielu rzeczy. Inwentaryzacje nic nie wykazywały, gdyż ilość towaru się zgadzała. W związku z tym przyjęto, że to sklepy mają pewnie bałagan, a może nawet sami ich pracownicy kradną.

Zbagatelizowano więc problem, aż tu pewnego dnia z magazynu zginęła cała paleta wódki. Wkrótce potem doszło do kolejnych „zaginięć” całych palet towaru (również alkohol). To już nie były żarty, więc przyspieszono i zintensyfikowano czynności wyjaśniające. Trop wiodący do wyjaśnienia sprawy podsunął jeden z pracowników, który rozładował dostawę towaru i dał znać przełożonym, że wokół dostarczonych palet jakoś tak podejrzanie kręcą się ludzie od opakowań. Szybkie sprawdzenie tropu, no i okazało się, że zaginiona paleta wódki stała ukryta pomiędzy pustymi paletami.

Oczywiście to znalezisko zostało utrzymane w tajemnicy, aby nie „spalić” tematu, gdyż nie wytypowano jeszcze finalnych podejrzanych. Zainstalowano za to ukrytą kamerę i obserwowano, co też się stanie. Po kilku dniach wyszło co i jak, a mianowicie dwóch magazynierów z działu opakowań podstawiło tę paletę pod rampę, po czym jeden odwrócił uwagę ochroniarza mówiąc mu, że coś się nie zgadza z paletami na innej naczepie. Drugi magazynier w tym czasie załadował na naczepę paletę wódki oraz opakowania. Kierowca zamknął naczepę, ochroniarz ją zaplombował, po czym ciężarówka ruszyła. Jednak za bramą czekała niespodzianka w postaci funkcjonariuszy Policji, którzy szczegółowo skontrolowali pojazd. Co się okazało? Otóż w naczepie tego konkretnego kierowcy znajdowały się boczne drzwi. Teoretycznie były one zaspawane, ale w praktyce kierowca jednak potrafił je jakoś otworzyć. Tą właśnie drogą towar znikał z naczepy na trasie, a plomby na tylnych drzwiach pozostawały nienaruszone.

Finał tej sprawy był taki, że jeden z nieuczciwych pracowników przyznał się do wszystkiego i zdemaskował innych członków grupy. Policja w trakcie przeszukań domów złodziei odnalazła towar o wartości dziesiątek tysięcy złotych. Ustalono również, że podejrzani sprzedawali kradzioną wódkę za przysłowiowe grosze, czyli taniej niż połowa normalnej ceny rynkowej. Sam zaś proceder trwał ponad pół roku i zapewne ciągnąłby się jeszcze długo, gdyby nie to, że sprawcy stawali się coraz bardziej zachłanni i zaczęli kraść całe palety.

 

Czy można całkowicie wyeliminować kradzieże pracownicze w logistyce?

Zapewne tak – pytanie, czy będzie to opłacalne finansowo. Niekiedy wprowadzenie sensownych rozwiązań będzie wręcz niemożliwe – przykładowo przy drobnych nieprawidłowościach raczej nie przeprojektujemy magazynu pod kątem zminimalizowania możliwości kradzieży (np. oddzielenie doków odbiorczych i wysyłkowych). Na pewno jednak absolutną podstawą jest system kontroli dostępu oraz zaawansowany monitoring, najlepiej wzmocniony przez specjalne lustra, które pozwalają szybko zajrzeć w zakamarki magazynu znajdujące się w martwych polach kamery. Do tego pracownicy powinni wiedzieć, że kadra kierownicza często i w losowo wybranych momentach kontroluje to, co dzieje się na magazynie.

Do działań prewencyjnych (a te są często najbardziej skuteczne) zaliczyłbym również system inwentaryzacji, który umożliwia bieżące monitorowanie stocku bez konieczności przeprowadzania szeroko zakrojonej operacji liczenia. W praktyce wygląda to tak, że zlicza się małe podzbiory zapasów umiejscowione w różnych sektorach magazynów, przy czym takie operacje przeprowadzane są nawet codziennie, ewentualnie co tydzień. Taka metoda kontroli stocku pozwala szybciej wykryć nieprawidłowości oraz wytypować ewentualnych podejrzanych.

Właśnie, skoro jesteśmy już przy temacie typowania, to warto się przy nim zatrzymać i powiedzieć kilka słów. Przede wszystkim kluczem jest tutaj bardzo często połączenie konkretnych pracowników (czy to kierowców, czy magazynierów) z konkretnymi dostawami – podobny przypadek opisałem w przykładzie nr 1. Wtedy już same liczby potrafią pokazać, kto jest najbardziej podejrzany. Pewną wskazówką, szczególnie w przypadku analityków, jest niechęć do brania urlopów. Dlaczego tak? Ponieważ pracownik dokonujący kradzieży często boi się tego, że ktoś odkryje proceder podczas jego nieobecności w pracy. No a skoro tak, to woli odmawiać sobie urlopu i trzymać stale rękę na pulsie. Taka prawidłowość dotyczy zresztą nie tylko logistyki, ale jest mocno widoczna np. w księgowości. Tak czy inaczej, skoro już wstępnie wytypujemy podejrzanych, to warto sprawdzić, czy taka osoba (lub osoby) nie ma czasem komorniczych zajęć pensji lub jej nazwisko nie figuruje np. w bazach długów. Jeśli tak, to może mieć mocny motyw, aby zejść na ścieżkę bezprawia.

Podejście managerów = kluczowa sprawa

Kończąc powoli ten wątek zaznaczę jeszcze, że sporo w tej kwestii zależy od samego managementu. Bywa bowiem, że przymyka on oko na drobniejsze nieprawidłowości lub wręcz sam uczestniczy w przestępczym procederze, czerpiąc z niego korzyści. Niekoniecznie będzie to stricte kradzież, ale weźmy np. sytuację, w której firma powiązana nieformalnie z jednym z dyrektorów odbiera z magazynu za ułamek rynkowej ceny surowce typu zużyte palety czy też rzekomo przeterminowane towary (rzekomo = słowo – klucz). Będąc właścicielem przedsiębiorstwa lub topowym managerem warto więc sprawdzać, czy kierownictwo wyższego szczebla „nie kręci sobie czasem lodów” na boku.

 

Ok, a co w ogóle powinno zwrócić naszą uwagę i nasunąć podejrzenia, że ktoś na naszym magazynie może kraść?

Na pewno będą to większe niezgodności na stanie magazynowym – tutaj już poziom alarmowy powinniśmy ustalić we własnym zakresie, ewentualnie stosować się do narzuconych z góry norm (jeśli jesteśmy np. managerem i to nie od nas zależy ustalanie tego typu limitów).

Kolejny sygnał to wspomniany już wzrost nieprawidłowości w tych dniach, w których konkretni pracownicy są odpowiedzialni za transport lub wysyłkę towaru. Dobrze jest takie dane sprawdzać od czasu do czasu w systemie, a optymalnie byłoby, aby taka kontrola była możliwie najprostsza do przeprowadzenia.

Wskazówką, której nie powinniśmy bagatelizować, są palety z towarem, które niby „przypadkiem” pojawiają się w pobliżu doków załadunkowych, choć wcale tam ich nie powinno być. Pracownicy odpowiedzialni za transport tych palet (o ile da się ich namierzyć) tłumaczą się przy tym mętnie, że niby na chwilę zostawili, bo wzięli paletę przez pomyłkę i nie mieli czasu odstawić jej od razu na miejsce… Generalnie, mówiąc potocznie, zwyczajnie ściemniają i nawet dziecko by się w tym zorientowało.

Inna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę, to braki w istotnych dokumentach – przykładowo na niektórych kierunkach dostaw mamy nadspodziewanie dużo duplikatów faktur, a nie normalnych FV, na innych jeszcze brakuje faktur w ogóle. To też może być sygnałem, że ktoś kombinuje coś na lewo z wysyłanym towarem.

 

Jedno istotne pytanie na koniec

Co zrobić, jeśli złapiemy naszego pracownika na kradzieży? Odpuścić mu i co najwyżej zwolnić dyscyplinarnie, czy jednak oprócz tego skierować sprawę na policję?

Moim zdaniem nie powinno być pobłażania dla złodziei (wyjąwszy może naprawdę wyjątkowe sytuacje) i każdy przypadek kradzież pracowniczej powinien zostać zgłaszany organom ścigania. Nie chodzi nawet o to, aby maksymalnie „dowalić” sprawcy – bardziej brałbym tutaj pod uwagę kwestię prewencyjną. To nie jest bowiem do końca tak, jak mówi znane powiedzenie prawnicze, że „to nie wysokość kary ma znaczenie, ale jej nieuchronność”. Świadomość postępowania karnego może bowiem odstraszyć innych potencjalnych złodziei od drobnych kradzieży, gdyż będą oni mieli świadomość, że firma nie odpuszcza w takich przypadkach.

 

Detektywi dla biznesu

Nasza specjalizacja: przestępczość gospodarcza

Każde zlecenie realizowane jest przez doświadczonych specjalistów z odpowiednimi uprawnieniami. Posiadamy wpis do Rejestru przedsiębiorców wykonujących działalność regulowaną w zakresie usług detektywistycznych – numer rejestrowy RD-134/2021.

Nasza oferta usług detektywistycznych

– sprawdzanie wiarygodności podmiotów polskich oraz zagranicznych (wywiad gospodarczy),

– śledztwa w sprawach nadużyć managerskich i kradzieży pracowniczych,

– audyty bezpieczeństwa pod kątem zagrożenia przestępczością gospodarczą,

– opracowywanie i wdrażanie procedur antyfraudowych,

– poszukiwanie majątku dłużników,

– poszukiwanie skradzionego majątku,

– wykrywanie i przeciwdziałanie nieuczciwej konkurencji

– szkolenia antyfraudowe.

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Detektyw Toruń, Bydgoszcz, cała Polska!

 

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!