Jak zarobić kiwając leasingodawcę – kolejna metoda

Firma Januszex sp. z o.o. posiada maszyny służące do produkcji + inne elementy wyposażenia zakładu typu klimatyzatory itd. – przyjmijmy, że realna wartość tych używanych sprzętów to ok. 500 tys. PLN. No i teraz szef Januszexu dogaduje się z miejscowym dealerem handlującym maszynami przemysłowymi, a ów dealer wystawia mu fakturę pro forma dotyczącą rzekomego zakupu nowego sprzętu o bardzo podobnej specyfikacji, jaki ma już na stanie Januszex – wartość tych nowych maszyn to ok. 1 milion PLN.

Co się dzieje dalej: szef Januszexu idzie do leasingodawcy z fakturą pro forma oraz specyfikacją maszyn, a leasingodawca udziela mu finansowania i przelewa środki za nowe maszyny na konto wspomnianego wcześniej dealera maszyn. Dealer zabiera z tego swoją prowizję, a resztę oddaje szefowi Januszexu, który tym sposobem uzyskał blisko 1 milion PLN w gotówce, de facto pod zastaw używanych maszyn wartych połowę tej kwoty (a żaden bank nie dałby mu kredytu na podobnych warunkach). Do tego jeszcze Januszex sp. z o.o. może wykazywać koszty związane ze spłatą rat leasingowych za rzekomo nowe maszyny – chociaż mówiąc szczerze, to z tą spłatą w podobnych przypadkach już różnie bywa.

Oprócz tego dla utrudnienia wykrycia przekrętu usuwa się lub zamazuje tabliczki znamionowe na maszynach, tak że po kilku miesiącach nawet rzeczoznawca może mieć problem z ustaleniem rzeczywistego wieku tychże maszyn. Zdolności produkcyjne Januszex sp. z o.o. nie ulegają więc pogorszeniu, a dodatkowy zastrzyk pieniędzy przecież zawsze się przyda…


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Przedszkola niepubliczne – żyła złota…?

Dziś będzie co nieco o zarabianiu hajsu w przedszkolach i żłobkach niepublicznych. Nie jest to bynajmniej branża, z którą miałem zawodową styczność, ale pomimo tego postanowiłem wrzucić ten materiał jako ciekawostkę – może Czytelnicy dopowiedzą coś więcej w komentarzach. W każdym razie sygnał o tym procederze otrzymałem niedawno od pewnej osoby znającej ten temat od środka. Tekst praktycznie oryginalny, z niewielkimi zmianami.

Zacznijmy od tego, że w pewnym dużym mieście na południu Polski żyje sobie kilku urzędników, którzy przeczuwają, że po najbliższych wyborach pożegnają się z bezpiecznymi posadami. Taka utrata pracy to dość bolesne doświadczenie, a żyć przecież za coś trzeba, więc przydałoby się zabezpieczyć jakoś przyszłość, dopóki jest to jeszcze możliwe. A gdyby tak jakiś własny biznes otworzyć…? Nasi bohaterowie posiadają odpowiednie know-how i znajomości, postanawiają więc część nieruchomości miejskich przerobić na przedszkola prywatne. Zakładają w tym celu fundację, a właściwie na papierze zakładają ją osoby z nimi powiązane, ponieważ urzędnikom nie wolno prowadzić działalności gospodarczej mającej związek z pełnioną funkcją publiczną (przynajmniej teoretycznie).

W każdym razie jeden z urzędników dostaje zadanie: przejęcie nieruchomości w taki sposób, aby zakładane przez wspomnianą fundację przedszkole prywatne działało w lokalu miejskim – lub też prywatny żłobek, bo także w tym przypadku stosuje się ten sam schemat. Mając wiedzę na temat procedur nie stanowi to większego problemu – dość powiedzieć, że operacja udaje się doskonale, a pretekstem jest brak miejsc w przedszkolach. Ze względu na te braki gmina jest w stanie zwalniać z opłat za media takie nowe prywatne przedszkola, które nawet często mieszczą się w siedzibach dawnych publicznych przedszkoli gminnych, o ironio. Wspomniana fundacja posiada docelowo kilkanaście takich przedszkoli, w tym także w dużych miastach.

Burmistrz (a czasem też wójt, bo podobne historie mają miejsce nie tylko w gminach miejskich) jest zadowolony, gdyż zwiększyła się liczba miejsc w przedszkolach, rodzice też są zadowoleni, bo mają gdzie posyłać swoje maluchy, no i wreszcie zadowolona jest też fundacja, bo zwyczajnie zarabia (z czego wspomniani urzędnicy czerpią oczywiście profity). Ok, ktoś powie zapewne: to o co się czepiać, skoro wszyscy są zadowoleni, przecież chyba wszystko funkcjonuje prawidłowo…?

No więc właśnie nie do końca jest tak super. Otóż takie prywatne przedszkole jest:
– zwolnione z opłat za media
– opłacane przez rodziców, którzy nie mieli szczęścia dostać miejsca w przedszkolu publicznym
– a do tego opłacane kolejno przez: samorząd, MRPiPS (Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej) z programu Maluch (żłobki), a także przez inne organizacje pozarządowe, jak np. fundacje dużych firm (chociażby PZU), do których występuje się o dofinansowanie wycieczek, zajęć pozalekcyjnych itd.

Jeżeli chodzi o rozliczenie z gminą, to następuje ono na podstawie faktur i bilansów. Na bilansach często wykazuje się straty (fikcyjne, rzecz jasna), więc taki ujemny bilans należy jakoś pokryć. Rezultat? Rodzice płacą niejako 3 razy za tę samą usługę:
a) bezpośrednio
b) w podatkach, które mają pokryć koszty funkcjonowania prywatnego przedszkola
c) dokładając się do dotacji z Ministerstwa (które przecież także pochodzą z podatków)

Idźmy jednak dalej – jak ugrać jeszcze więcej pieniędzy? A np. trzeba przeprowadzić remont lokalu – zwykle jest on wykonywany „na odpi*rdol” przez męża pracownicy fundacji, umowa zrobiona na syna (bo mąż-rencista oficjalnie pracować nie może). A jeśli transza z danej gminy już przyszła i nie można zaksięgować remontu, to też żaden problem – po prostu księguje się go na inne przedszkole zarządzane przez fundację, odpowiednio preparując umowę-zlecenie. Z ciekawostek dodam, że fundacja taka otwierając nowe przedszkole/żłobek nie wymienia nawet wykładziny, bo i po co pieniądze wydawać – wystarczy znaleźć byle jaki certyfikat potwierdzający niepalność (do dostania w sieci) i podpiąć go do dokumentów.

Masowym procederem jest również fałszowanie wszelkich ankiet dotyczących dodatkowych zajęć szkolnych lub sportowych – pod takie rzekomo przeprowadzone zajęcia można oczywiście wyciągać dofinansowania. Co jeszcze… Kupuje się drogie zabawki w małych ilościach, aby w razie czego móc pochwalić się kontroli, że niby większość jest z tzw. górnej półki – taki towar ląduje na magazynie, a dzieci bawią się na co dzień tańszymi zabawkami. Zresztą i tak negocjuje się z dostawcami korzystne ceny i zamawia u nich wszystko od mydełek po meble, a następnie księguje się po „normalnej”, czyli wyższej cenie (koszty).

Pora teraz na system zatrudniania, a tam rządzi czystej wody nepotyzm oraz wykorzystywanie darmowej siły roboczej. Nie będzie więc chyba zaskoczenia, że zatrudnienie w takich „fundacyjnych” przedszkolach lub żłobkach dostają żony, córki itp. osoby powiązane z założycielami fundacji. Te, które nie mają wykształcenia pedagogicznego, zostają asystentkami lub bardzo drogimi sprzątaczkami. Dodałbym jeszcze tutaj, że taka asystentka/zastępca kierownika lub sprzątaczka może zarabiać więcej od samego kierownika, a to w sytuacji, kiedy pełni funkcję pielęgniarki, nie są więc to takie złe „fuchy”, jakby się mogło na początku wydawać. Ambitniejsze panie z kolei zostają wysłane na studia zaoczne i to wpisuje się w koszty finansowane przez samorząd. W przypadku żłobków natomiast wystarczy, aby osoba z dowolnym wykształceniem ponadgimnazjalnym ukończyła 280-godzinny kurs na opiekunkę i już może zajmować się grupką malutkich dzieci.

Aby cały system się nie zawalił, sprowadza się z urzędów pracy stażystów, przede wszystkim takich z wykształceniem wyższym pedagogicznym. Mając darmowych pracowników w przedszkolu księgowa i tak jest na tyle bezczelna, że nadal potrafi wykazywać stratę na papierze. A stażyści? Po wymaganym okresie stażu (najczęściej bez gwarancji zatrudnienia) bierze się nowych i tak przez cały czas z rozmysłem bazuje się na darmowych pracownikach. Delegacje księguje się tak, aby zahaczały o przedszkole. Poza tym oczywiście rodzice, którzy pracują w przedszkolu, są zwolnieni z opłat za dziecko, podobnie jak rodzice korzystający z opieki społecznej. W przyrodzie jednak nic nie ginie i różnicę pokrywają pozostali rodzice ze swoich, odpowiednio wyższych, opłat.

A teraz trochę liczb obrazujących skalę takiego niepozornego na pierwszy rzut oka biznesu. Według GUS w 2016 w Polsce było 21675 przedszkoli oraz 48782 oddziałów przedszkolnych. Przedszkola niepubliczne są i tak dotowane przez samorząd i ministerstwo, stając się de facto publicznymi, ale dodatkowo jeszcze finansowanymi przez rodziców dzieci. Dochodzi więc do tak kuriozalnej sytuacji, w której pobyt dziecka w placówce kosztuje więcej, niż studia zaoczne! Aby zrozumieć o jakie pieniądze toczy się gra, wspomnę tylko, że przez małe przedszkole na wsi w ciągu roku mogą przepłynąć środki w wysokości 1,5 miliona PLN, przy rzeczywistych (nie księgowych!) małych kosztach prowadzenia – w końcu zwolnienia z opłat, darmowa siła robocza itd. robią swoje. Stąd właśnie fenomen wielu prywatnych przedszkoli i żłobków.

Osobiście z niesmakiem obserwuję „lament” zarządzających takimi placówkami, że z roku na rok obniżane im są dotowania i ryzykują upadłość. Gdyby tak rzeczywiście było, to nie podjęliby się takiej działalności, proszę mi wierzyć. W Krakowie np. doszło do takiej parodii, że właściciele przedszkoli prywatnych zagrozili bankructwem, jeśli radni obniżą dofinansowanie, a to przy średnim zarobku w wysokości 50 tys. PLN miesięcznie na jedno tylko przedszkole (oficjalne wyliczenia dla ponad 30 placówek)! Tak, to nie pomyłka – o tym przypadku akurat pisała zresztą nie tak dawno prasa. Dotacje zresztą jeśli nawet są obniżane, to w niewielkim stopniu, a i tak automatycznie czesne idzie wtedy do góry.

Moim zdaniem perspektywy przed tym biznesem rysują się całkiem dobre, ponieważ dzietność powinna wzrosnąć w związku z programem 500+. Zresztą podejrzewam, że wspomniani urzędnicy od fundacji i tak mają dostęp do danych dotyczących narodzin dzieci w danym mieście (wystarczą znajomości w Urzędzie Stanu Cywilnego), zanim GUS jeszcze opublikuje oficjalne dane, tak więc mają doskonałe rozeznanie w tym, czy opłaca się otwierać kolejne placówki.

Co mogę dodać od siebie? Reasumując mamy tutaj: niezbyt etyczny styk prywatny biznes & pełnienie funkcji publicznej, manipulowanie księgowością, fałszerstwa dokumentów, nepotyzm, wykorzystywanie darmowych pracowników, „dojenie” pieniędzy z budżetu i rodziców + jeszcze kilka innych rzeczy. Czyli całkiem sporo, jak na tak z pozoru przyjemną i niewinną branżę.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Kombinacje z leasingiem – ciąg dalszy

Dziś znowu będzie co nieco o samochodach. Otóż otrzymałem niedawno info o ciekawym procederze dotyczącym zarabiania kasy kosztem firm leasingowych. Mechanizm jest tutaj prosty aż do bólu, a odbywa się to tak:

a) Bierzemy spółkę zarejestrowaną „na słupa” mającego dobry scoring w BIK i generujemy sztuczne obroty, ewentualnie kupujemy już istniejącą spółkę ze zdolnością kredytową (da się takie wyrwać).

b) Idziemy do firmy leasingowej i bierzemy kilka drogich pojazdów w leasing po cenie katalogowej (ostatecznie może być nawet i jedno auto, ale to średnio opłacalne), z możliwie najmniejszą wpłatą własną, max kilka %.

c) Samochody zwracamy po krótkim czasie (miesiąc – dwa), ewentualnie oddajemy je komuś, kto nie ma zdolności kredytowej na papierze, ale chce jeździć fajnym autem, więc płaci ratę leasingową – rozwiązanie absolutnie nieakceptowane przez większość (albo i wszystkie) firm leasingowych, ale who cares… Jeśli jednak zwracamy auta firmie leasingowej lub też zabiera je ona za niepłacenie rat, to oczywiście narażamy się na duże koszty związane z wcześniejszym zerwaniem umowy. Nasza spółka – słup jednak i tak zostaje wkrótce po tym zamknięta, być może nawet ogłosi upadłość, a my mamy oczywiście gdzieś to, że będą ciągać po sądach jej byłego prezesa, bo i tak nie mają mu czego zabrać.

No dobra, a gdzie tu zysk…? Słowo – klucz to w tym przypadku rabat dealerski, który może sięgać 20-kilku % przy wzięciu w leasing kilku aut, oczywiście trzeba wybrać odpowiedni model (np. schodzący już z rynku). Dealer dostaje więc przelew od leasingodawcy według ceny katalogowej, a wspomniany rabat dostajemy od niego do ręki – różnie to potem księgują, ale często jako koszty marketingowe itp. Weźmy jednak na ten przykład 4 auta po ok. 200 tys. PLN każde i oto mamy z tych rabatów kwotę ok. 150 tys. PLN, już po odliczeniu tych kilku % na wpłatę. Ktoś powie: ok, w sumie nieduża kasa, niewarta chyba tylu zachodów z otwieraniem spółki itd. Ja odpowiem: pozornie może i tak, ale opisany tutaj schemat to zwykle tylko poboczny deal, bo takie spółki – słupy często służą zwykle do wyłudzania kredytów, nabrania towaru w kredyt kupiecki oraz, oczywiście, do crème de la crème przestępczości gospodarczej, czyli wyłudzania podatku VAT. Jest więc na czym zarabiać…


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!