Analityka, VAT i praktyczny schemat legalizowania pieniędzy

Wczoraj pisałem o realnej „potędze” naszego państwa, a dziś czytam sobie, jak to Ministerstwo Finansów opóźnia projekt kolejnego systemu mającego wyłapywać mafie VAT. System miał być zbudowany przy współudziale specjalistów i opierać się na modelowaniu danych finansowych, osobowych, kapitałowych wykorzystując do tego AI. Czyli wyłapujemy podejrzane przepływy między kontami bankowym, spółki zarejestrowane w wirtualnych biurach, biura rachunkowe obsługujące podejrzane podmioty itp. – wszystko to, o czym pisałem już nie raz. Tymczasem pomysłodawca systemu, dr Paweł Siarka, nie ukrywa, że jest rozczarowany 2-letnią współpracą z MF, która „nie wykroczyła poza sferę planowania”. Dlaczego? Ponieważ „część urzędników MF stale piętrzy problemy natury proceduralnej, które w biznesie rozwiązywane są zwykle w trakcie jednego spotkania”. No cóż…

Wygląda na to, że decydenci z MF nie rozumieją (albo celowo nie chcą zrozumieć) wagi systemów analitycznych w kontekście wyłapywania przestępstw ekonomicznych. To już bowiem nie te czasy, że tzw. pracą operacyjną na ulicy dało się wyłapać drobnych cwaniaków – w starciu z profesjonalistami trzeba wiedzieć, gdzie uderzyć, aby zrobić to odpowiednio szybko i skutecznie. To zresztą działa nie tylko w temacie VAT-u, ale i na innych poziomach. Przykład? Proszę bardzo!

 

 

Legalizowanie pieniędzy Made in Poland – poziom podstawowy

W internecie możemy często przeczytać o różnych teoretycznych modelach prania pieniędzy – wiecie, faza wstępna, placement, layering, integration. Tymczasem w naszych polskich warunkach przy mniejszych kwotach schematy legalizowania środków są często naprawdę banalne. Weźmy więc sobie teraz gości, którzy zarobili 0,5 – 1 miliona PLN jako członkowie grupy wyłudzającej VAT. Zbyt małe kwoty, aby się bawić w wieloetapowe przelewy do Hong-Kongu i tak dalej. No ale przecież nowego domu za pieniądze „bez kwitu” się nie postawi, bo US momentalnie się doczepi (często kontrolują przy zakupie nieruchomości). Co więc zrobić…?

Odpowiedź jest prosta: zatrudnić się w firmie znajomego z odpowiednią pensją i opłacać wszystkie składki (oczywiście chodzi o pracę fikcyjną – ważne, żeby papiery były ok). Potem występujemy o zwykły kredyt hipoteczny i już, załatwione. Co prawda pewnym problemem jest tutaj wkład własny, tzn. to, jak udowodnić, że legalnie zdobyło się te pieniądze. Ale jest to do obejścia – jeszcze kilka lat temu praktykowane było chociażby fikcyjne zatrudnienie się za granicą, również połączone z przykładnym opłacaniem wszystkich składek (po to, aby polski US wysyłając zapytanie np. do Holandii uzyskał informację, że wszystko jest w porządku). Wiadomo przecież, że za granicą można zarobić dobrze i odłożyć. Co prawda nie jest to najtańsza metoda prania pieniędzy, no ale dla tak małych kwot, o jakich dziś mówimy, nie opłaca się „odpalać kombajnu”.

Co dalej… Nielegalnie zarobione pieniądze odkładamy „w skarpetę” i możemy je albo przeznaczyć na spłatę rat za dom, albo na inwestowanie w rożne biznesy – oczywiście zaczynając powoli, żeby nie wzbudzić zainteresowania skarbówki. Popularne są zwłaszcza małe firmy budowlane – jest ssanie na rynku na takie usługi, ludzi zawsze można zatrudnić, a kupienie sprzętu za kilkadziesiąt tysięcy PLN uzasadnia się chociażby fikcyjną pożyczką. No a potem, jak już się rozkręci, to poleci – w razie czego można „dosypywać” z nielegalnej kupki kasy i działalność szybko się rozwija. Potem występujemy o kredyt / leasing i pchamy temat dalej. Po x-latach mamy już prężnie działającą firmę i możemy sobie na legalu kupować co chcemy. Tak to właśnie często wygląda – być może niektórzy znajdą tutaj odpowiedź na pytanie, jak to jest, że „karki” o których każdy na mieście wie, że robią lewe biznesy, kupują sobie domy, otwierają firmy, a skarbówka się ich nie czepia. No właśnie, z tym czepianiem się skarbówki to też jest dość ciekawe…

 

 

Znamy te prawidłowości – co z tym można dalej zrobić?

Zakładamy teraz, że urzędnicy, mówiąc w dużym uproszczeniu, odpalają na PIT-ach 2 filtry:

– byli pensjonariusze zakładów karnych / osoby skazane,

– pensje na UOP na czas nieokreślony wyższe od średniej krajowej o co najmniej 20%.

A jakby jeszcze dodał do tego trzeci filtr, czyli osoby zatrudnione za granicą w ciągu ostatnich 2-3 lat, to już w ogóle mogłyby się pokazać bardzo ciekawe rezultaty i współczynnik trafiony – zatopiony jeszcze by wzrósł. Ba, wyszłoby zapewne, że w niektórych firmach jest / było zatrudnionych po kilku ex-kryminalistów z nienaturalnie wysokimi pensjami (patrząc na ich brak kwalifikacji i doświadczenia zawodowego). A skoro tak, to można by w oparciu o to budować siatki przestępczych powiązań i tak dalej… Póki co jednak takie filtrowanie raczej nie ma miejsca (a już na pewno nie na większą skalę), gdyż takie prymitywne metody legalizowania pieniędzy z przestępstw cały czas przechodzą.

Tego typu sytuacji jest wiele – i przy mniejszych i przy większych akcjach białych kołnierzyków. Mając dobre systemy i skoordynowane bazy danych + dobra współpraca różnych służb można wyłapać więcej kwiatków, niż sobie to niektórzy wyobrażają. Ale to trzeba chcieć i potrafić, a z tym już różnie u nas bywa.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Czy w Polsce mamy już prawdziwą mafię śmieciową?

W latach 90. w słonecznej Italii rozpoczął się na masową skalę proceder nielegalnego handlu odpadami prowadzonego przez tamtejszą mafię, tzw. Komorrę. Motywem były oczywiście pieniądze, a katalizatorem olbrzymi poziom korupcji na południu kraju. Zaczęła się więc ekspansja przemytnicza z północy Włoch na południe, gdzie nieopodal Neapolu były ulokowane prawdziwe centra handlu odpadami. Przedstawiciele handlowi mafii, tzw. stakeholderzy, wyruszali do firm znajdujących się na północy i oferowali niskie ceny odbioru odpadów, rzecz jasna przy wystawieniu odpowiednich kwitów. Proponowane przedsiębiorcom oszczędności były bardzo duże: nawet do 80% w stosunku do ofert legalnie działających firm recyklingowych. Nie ma więc co się dziwić, że transporty śmieci z północy szły na południe Włoch, gdzie „ginęły” w kamieniołomach, zakopywane w ziemi i tak dalej.

 

 

Nielegalne odpady – wersja polska

Ciężko jednoznacznie stwierdzić, kiedy podobne patologie na szeroką skalę pojawiły się w Polsce, ale kluczowym momentem było najprawdopodobniej otwarcie granic po wejściu naszego kraju do UE. Wtedy to pojawiły się możliwości, aby wysłać swoich przedstawicieli np. do niemieckich firm i oferować im takie same deale, jakie oferowała Komorra włoskim firmom.

Zaczęło się więc zwożenie odpadów, częstokroć niebezpiecznych, do Polski i składowanie ich gdzie popadnie. Ciekawą opcją były np. żwirownie, których wykorzystanie do niecnych celów zbiegło się w czasie z rozbudową dróg (autostrady, obwodnice itp.). Było więc ogromne zapotrzebowanie na żwir – no a skoro tak, to tworzyło się wiele kopalń. Niejednokrotnie wyglądało to tak, że do właściciela pola przychodzili jacyś ludzie, którzy proponowali prosty deal: Pan dajesz teren, a my będziemy wydobywać żwir i odpalać Panu taką a taką sumę od każdej wydobytej tony. Nic Pan nie inwestujesz, a poza tym my załatwimy całą papierologię. No i jeden rolnik z drugim przystawał na taki układ. Żwir wyjeżdżał na ciężarówkach w dzień, a pod osłoną nocy wjeżdżały odpady, które po cichu zakopywano na nielegalu. I jeśli nawet po jakimś czasie sprawa się wydała, to okazywało się, ze spółka jest na słupa, a jedynym, który miał później problemy, był ów rolnik, który wydzierżawił jej swoje grunty.

Stopniowo zwiększał się poziom finansowy przestępców. Historia z ostatnich dni: jest sobie biznesmen, który ma kilka kopalń żwiru – interes w wielomilionowej skali. Cały czas otwiera kolejne kopalnie, niektóre z nich są na tzw. słupów. Następnie do takich kopalń zwożone są nielegalne odpady, być może również i te niebezpieczne. Giną pod ziemią. Inne znów spółki – słupy podpisują umowy na dzierżawę ziemi, nieuprawianych gruntów najniższej klasy. Tam z kolei pod osłoną nocy wylewane są różne niezidentyfikowane substancje – śmierdzi niejednokrotnie na kilka kilometrów. W miniony weekend widziałem jedno z takich składowisk, okoliczni mieszkańcy też opowiedzieli to i owo. Organizator procederu jest znany, ale jeśli służby wykryją w jakimś miejscu nielegalny zrzut odpadów, to kończy się na mandatach rzędu kilku tysięcy PLN – przynajmniej dotychczas tak było. Spółkę „na słupa” poza tym łatwo zamknąć. Służby sanitarne zresztą nie są skore do wykonywania badań próbek gleby itp. działań, które pozwoliłyby na zgromadzenie dowodów – „Nagraj Pan jak zrzucają po nocy, to może przyjedziemy”. Mieszkańcy są zastraszani, a złożenie zawiadomienia na policję od wielu miesięcy nic nie dało. Organizator robi to od wielu lat i jest bezkarny, bo nie dość, że prawo jest wobec niego bezsilne, to jeszcze w tym biznesie współuczestniczą lokalni bandziorkowie i w razie czego wywierają presje na tych, którym ta sytuacja się nie podoba.

 

 

Czy więc w Polsce mamy już prawdziwe mafie śmieciowe?

Biorąc pod uwagę znane mi przypadki podobne do powyżej opisanego, można powiedzieć, że na pewno tworzy nam się zalążek takiej mafii, a ściślej rzecz biorąc jest to tzw. wąski model przestępczości zorganizowanej, zwany również mafijnym. Taki model zakłada, że przestępczość zorganizowana to zhierarchizowany zespół ludzi, których celem jest prowadzenie ciągłej działalności przestępczej, przy wykorzystaniu rozbudowanych powiązań ze światem biznesu i polityki. Dodatkowo gospodarka odpadami jest działalnością regulowaną, więc wymaga posiadania specjalistycznej wiedzy. Trzeba także stworzyć odpowiednią strukturę, która zapewni ciągłość dostaw odpadów, pozyskać klientów, wyłożyć fundusze. W takiej strukturze mamy też dość jasny podział ról. Wspomniane powiazania z biznesem także występują, a bywa i tak, że firmy zaangażowane w nielegalny handel odpadami sponsorują kampanie wyborcze miejscowych polityków lub też są z nimi bezpośrednio powiązane – tak było chociażby w słynnej aferze śmieciowej z Bogatyni, gdzie występowali politycy związani z PiS. Niestety, takie układy mają cechy mafijnych, choć na szczęście są to bardziej grupy lokalne niż ogólnopolskie. A skoro tak, to teoretycznie łatwiej jest je zwalczyć.

 

 

Handel fikcyjnymi kwitami potwierdzającymi odbiór odpadów

Nielegalny import odpadów to tylko jedna ze śmieciowych patologii. Inną był chociażby handel fikcyjnymi dokumentami potwierdzającymi DPO / DPR (Dokument Potwierdzający Odzysk / Dokument Potwierdzający Recykling). W skrócie to przedsiębiorcy byli obowiązani przetworzyć określoną ilość np. opakowań, co wymagało udokumentowania DPO / DPR. No i za każdą niezrealizowaną tonę trzeba było wnieść opłatę produktową – np. kilka lat temu było to 4,35 PLN za 1 kg szkła gospodarczego. Czyli dużo. Wkrótce po wprowadzeniu takich opłat na rynku pojawiły się spółki – słupy, które oferowały sprzedaż fikcyjnych dokumentów potwierdzających odzysk (DPO) lub recykling (DPR). Ceny były promocyjne, ponieważ za odbiór 1 tony w legalnej wersji trzeba było zapłacić 4350 PLN, a w spółce – słup odpowiedni kwit na 1 tonę kosztował 1500 – 2000 PLN. No i potem wychodziły niezłe akcje, jak chociażby przypadek pewnej spółki dzierżawiącej hutę w Rąbieniu. Huta ta była zamknięta na głucho, piece wygaszone i tak dalej. Nie przeszkadzało to jednak owej spółce sprzedawać kwity potwierdzające recykling opakowań szklanych i z tworzyw sztucznych. Kwity te, w postaci DPR, miały potwierdzać recykling 40 – 60 tys. ton opakowań szklanych w ciągu 1 kwartału, podczas gdy w całej Polsce w takim samym okresie największe huty razem wzięte przerobiły zaledwie 50 tys. ton stłuczki szklanej, gdyż więcej nie były w stanie pozyskać.

I tak to sobie hulało przez lata. Słabość systemu powodowała bowiem, że wykazanie i udowodnienie nadużyć w takim handlu kwitami DPO / DPR było bardzo trudne. W zasadzie to była tam potrzebna praca operacyjna podobna do tej, jaką prowadzi się w przypadku grup przestępczych wyłudzających podatek VAT. Czyli trzeba rozpracować łańcuch współpracujących ze sobą firm, powiązania osobowe i tak dalej. „Zdjęcie” pojedynczej firmy – słup z takiego łańcucha i wlepienie jej kary nic nie dawało, gdy reszta struktury wraz z organizatorami pozostawała nieruszona. Tymczasem u nas nie miał kto tego robić – służby odpowiedzialne za ochronę środowiska były zwyczajnie zbyt słabe. A skala zjawiska fałszowania kwitów była potężna – dość powiedzieć, że dla takich chociażby elektrośmieci szarą strefę w Polsce szacowano swego czasu na 50%! Tam także szły kwity potwierdzające fikcyjne przetworzenie odpadów elektronicznych, zawyżano masy przetworzonego sprzętu, czy wreszcie „podmieniano” w papierach sprzęty droższe w recyklingu (np. lodówki) na sprzęty tańsze (np. pralki). Generalnie cuda się działy.

 

 

Ekolodzy, gdzie jesteście…?

Na sam koniec chciałbym zrobić mały – a właściwie to duży – wyrzut w stosunku do tzw. organizacji ekologicznych. Ich działalność bowiem często nie ma nic wspólnego z rzeczywistą ochroną przyrody, lecz jest tylko przykrywką do robienia dobrych biznesów. Oczywiście nie mam tutaj na myśli wszystkich organizacji, żeby była jasność – chcę tylko zasygnalizować, że patologie się zdarzają.

Do branżowych legend przeszły opowieści, jak to przedstawiciele organizacji „ekologicznej” udają się na budowę nowej obwodnicy, biorąc ze sobą zdechłego bobra. Pod osłoną nocy truchło zwierzaka podrzucają na budowę, po czym zjawiają się rano z krzykiem: „Patrzcie, tu jest siedlisko bobrów – ta inwestycja spowoduje śmierć lokalnej populacji!” – itp., itd. Przyjeżdża przedstawiciel inwestora i rozpoczynają się negocjacje, podczas których „ekologowie” mówią wprost: albo wpłacacie 200 tys. PLN na naszą fundację albo będziemy protestować i blokować budowę! A przestoje to dla inwestora koszt i niebezpieczeństwo zapłaty kar umownych. Dla świętego spokoju płaci więc takim „ekologom”, aby zwyczajnie się odp… I dobro bobrów nie ma tu nic do rzeczy.

Inny przykład to afera z 2019 roku, gdy okazało się, że z 20 milionów PLN wpłaconych przez darczyńców na ochronę polskich rysi, na zwierzaki tak naprawdę wydano jakieś grosze. 90-kilka % zebranych pieniędzy poszło na pensje dla członków organizacji zbierającej (na samą pensję prezesa wydano więcej niż na te rysie) oraz do centrali międzynarodowej. Szlachetni hipsterzy wpłacający datek na ratowanie zwierzątek tak naprawdę wspomagali więc międzynarodową korporację „ekologiczną”, a sam ryś był tylko wabikiem mającym przyciągnąć darczyńców. I tak w realnym świecie działa granie na litości i sentymentach – dużo można na tym zarobić.

Do czego jednak zmierzam to to, że osobiście nie widziałem, aby jakakolwiek organizacja ekologiczna aktywnie i na ostro walczyła z mafią śmieciową w Polsce, co moim zdaniem z naszej lokalnej perspektywy jest o wiele, wiele ważniejszym zagadnieniem, niż ratowanie przed wyginięciem takiej np. pandy. No ale panda jest taka słodka i milutka, a odpady – szczególnie te niebezpieczne – to takie fuj i niemedialne w ogóle. Mało kto się więc nimi interesuje. Poza tym mafia śmieciowa to niezbyt mili ludzie, którzy mogliby chcieć nabić guza ekologom, więc bezpieczniej zbierać kasę na zwierzątka. Tak to działa, więc tam, gdzie potrzebne jest realne działanie, to tych całych „ekologów” raczej nie uświadczysz.

Czemu żadna fundacja ekologiczna nie odpaliła jeszcze chociażby specjalnego telefonu, na który można by było zgłaszać podejrzenia dotyczące nielegalnego składowania odpadów? Dlaczego organizacje ekologiczne nie jeżdżą na miejsca nielegalnych składowisk i tam masowo nie protestują? Dlaczego nie wywierają nacisku na służby i lokalne władze i nie wspierają mieszkańców w walce czystość okolicy…? Odpowiedź jest banalna:

Bo przy nielegalnych odpadach nie ma pieniędzy dla tych całych „ekologów”. Nikt tam nie zapłaci za zakończenie protestów, nikt też datków raczej nie da.

I taka jest smutna prawda. No, chyba, że jest jakaś fundacja czy stowarzyszenie, które aktywnie działa w tym temacie – ale ja o nim nie słyszałem i Google chyba też nie bardzo.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

 

 

Inwestycje w condohotele i aparthotele – jak nie wpaść na minę

Co do tego, że inwestowanie w nieruchomości w ostatnich latach bardzo mocno zyskało na popularności, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Wszystko to wyglądało bardzo ładnie, aż tu przyszedł koronawirus i „pozamiatał” branżę. Nagle okazało się, że nie wszystko złoto, co się świeci, tzn. nie każda inwestycja w condo lub aparthotel przynosi spodziewane zyski. Co więcej, obecna sytuacja może zmienić się na gorsze w wyniku kryzysu, który jednak wisi nad naszą gospodarką. To wszystko oznacza, że jeśli chcemy inwestować w condo i apart, to szczególnie dziś powinniśmy ze szczególną ostrożnością przyglądać się potencjałowi danej inwestycji, aby później nie płakać. No i właśnie o tym będzie dzisiejszy wpis.

 

 

Condohotele i aparthotele – jak to działa

Nie będę się tutaj zgłębiał nad różnicami pomiędzy condo i apart, bo tak na dobrą sprawę niewiele je różni. Istotne jest bowiem to, że w obu tych przypadkach mamy taki sam model biznesowy, czyli:

– deweloper buduje lub zamierza wybudować obiekt w jakiejś atrakcyjnej turystycznie lokacji,

– szuka więc inwestorów, którzy w zamian za „bezpieczny zysk” w wysokości 6-10% rocznie wyłożą środki na budowę obiektu,

– a gdy pieniądze w odpowiedniej wysokości zostaną już zgromadzone, a obiekt wybudowany, to każdy inwestor staje się właścicielem np. jednego apartamentu,

– który to apartament zwykle jest wynajmowany przez inwestora operatorowi, zajmującemu się wynajmem krótkoterminowym,

– no a ten operator wynajmuje lokale turystom, zarządza obiektem, a na końcu wypłaca inwestorowi zysk.

Tak to wygląda – fajny model dla inwestorów, wygodny taki. Jednak coś się zepsuło na tyle, że zaczął przed nim ostrzegać KNF. Dlaczego…?

 

 

KNF kontra condohotele i aparthotele

Komisja Nadzoru Finansowego całkiem niedawno opublikowała ostrzeżenie, w którym zwraca uwagę na pewną istotną kwestię, jaką jest zachowanie ostrożności i rozwagi w odbiorze przekazów reklamowych. Mówiąc krótko: to, co deweloperzy i tzw. naganiacze inwestycyjni publikują w prospektach promocyjnych, niejednokrotnie nijak się ma do rzeczywistości – to raz. A dwa wielu inwestorów zapomina o jednej istotnej kwestii: otóż nieruchomość to inwestycja długoterminowa, a tymczasem sytuacja na rynku jest zmienna i zależy od wielu czynników. Tak więc koniunktura z dnia zakupu niekoniecznie musi być równie dobra np. za 7 czy 8 lat. No, ale z drugiej strony nie przesadzajmy – ryzyko występuje wszak w każdym biznesie. Skupmy się zatem na tym, aby inwestować tak, żeby nie wbić się na tytułową minę.

 

 

Kupujesz apartament w condo / aparthotelu? Bardzo możliwe, że przepłacisz!

Właściwie niepisaną regułą stało się to, że ceny zakupu lokali w opcji z gwarancja zysku bardzo często są zawyżone o kilkanaście – kilkadziesiąt tysięcy złotych. Kwoty tego rzędu łatwo „gubią się” w różnych kosztach transakcyjnych, przy zakupie dodatkowych przestrzeni typu garaż lub komórka itp. A po co deweloper zawyża cenę…? Ano po to, aby z tej nadwyżki wypłacać inwestorom przez kilka pierwszych lat gwarantowany w umowie zysk. Tak więc pierwsze lata to często złudne zyski, zapłacone już wcześniej. Pytanie, co dalej – jest tutaj kilka scenariuszy, ale o nich potem.

 

 

Bardzo ważna kwestia: brak ochrony opartej o tzw. ustawę deweloperską

Wiele osób, które są namawiane na inwestowanie w condo / aparthotele nie zdaje sobie sprawy z jednej istotnej kwestii: ich pieniądze NIE są chronione na analogicznych zasadach, jakie mają zastosowanie przy klasycznym zakupie mieszkań na rynku pierwotnym! Czyli wpłacona przez inwestorów kasa nie trafia na rachunek powierniczy, lecz na normalne konto firmy deweloperskiej. No a skoro tak, to o wiele łatwiej jest „położyć” inwestycję, wytransferować środki, a potem bujać się jachtem gdzieś na Kajmanach. Oczywiście jest to czarny scenariusz, ale kto zaręczy, że się nie spełni…? Przykładowo deweloper może nie zebrać zakładanej sumy i pozostawić obiekt „rozgrzebany”, czyli wybudowany tylko częściowo. W takiej sytuacji procesy o odzyskanie pieniędzy mogą ciągnąć się latami, a wynik mocno niepewny… A przecież inwestowanie w nieruchomości ma być przede wszystkim bezpieczne, takie jest założenie przyświecające wielu inwestorom! Tymczasem prawda jest taka, że można stracić nawet 100% pieniędzy – przykładowo w wariancie, gdzie harmonogram płatności jeszcze na etapie budowy przewiduje 90 – 100% wpłaty, a deweloper nie ukończy inwestycji.

Rozwiązanie:

Najbezpieczniej jest nie kupować tzw. dziury w ziemi, ale już istniejący i konkretny apartament.

 

 

Jak sprawdzić wiarygodność dewelopera i oszacować ryzyko wejścia w inwestycję?

Odpowiedź: z poziomu tzw. przeciętnego Kowalskiego ciężko jest zweryfikować takie rzeczy. Tak naprawdę trzeba by przeprowadzić analizę finansową podmiotu, który realizuje dane przedsięwzięcie. Szanse na to, żeby nasz przeciętny Kowalski samodzielnie wyłapał niepokojące rzeczy w bilansie lub RZiS-ie, są nader nikłe, nie ma się co oszukiwać. Pozostają więc „prymitywne” metody weryfikacji w sieci – social media, opinie na formach, także sprawdzanie już wykończonych inwestycji danego dewelopera.

 

 

Co kupujesz: apartament czy udziały w spółce?

No właśnie, to nie jest wcale takie znowu oczywiste! Moim zdaniem najlepiej jest zakupić lokal z odrębną księgą wieczystą – wtedy stajemy się właścicielami pełną gębą, jak to się mówi. Tymczasem przy niektórych inwestycjach jest tak, że inwestor kupuje albo udział % w całym budynku, albo udziały w spółce celowej realizującej projekt (co jest jeszcze gorszym rozwiązaniem!). Czym może skutkować taki układ? Na pewno trudnościami przy ewentualnym wyjściu z inwestycji i próbie odsprzedaży takich udziałów. O ile bowiem odsprzedaż konkretnego lokalu z księgą wieczystą jest relatywnie prosta, to namówienie kogoś na to, aby odkupił tylko udział w inwestycji lub spółce niekoniecznie będzie łatwe. Kolejna sprawa to brak możliwości realnego wpływania na działalność spółki, będąc tylko jednym z wielu małych udziałowców. Przykładowo: prezes spółki składa wniosek o jej upadłość, a my praktycznie nie możemy nic z tym zrobić.

Rozwiązanie:

Jeśli już inwestować, to najlepiej kupując konkretny i gotowy apartament z własną księgą wieczystą. Udziały w spółce celowej? Nie, raczej podziękuję.

 

 

VAT 23% czy 8%?

Tutaj ciężko podać konkretne cyfry, ponieważ nikt chyba nie prowadzi tego typu statystyk (no, może oprócz urzędu skarbowego). Można jednak zaryzykować tezę, że większość przypadków w condo / aparthotelach stanowić będą lokale usługowe z funkcją zamieszkania zbiorowego, obłożone 23% VAT-em. W dużej części (jeśli nie w większości) będą to udziały w częściach nieruchomości lub udziały w spółce celowej, o czym pisałem przed momentem.

 

 

Na co jeszcze zwrócić uwagę?

Jest kilka typowych „patentów”, dzięki którym deweloperzy maksymalizują swoje zyski korzystając z tego, że potencjalny inwestor „napalił się” na piękne wizualizacje i jest w stanie pójść na pewno odstępstwa w stosunku do tego, co było pierwotnie zaplanowane. Inaczej mówiąc, daje się naciągnąć i traci pieniądze.

 

Patent 1: cena ofertowa nie uwzględnia wykończenia lokalu ani wyposażenia

Inwestorowi wydaje się, że zakupiony apartament będzie już wykończony i właściwie przygotowany na wniesienie mebli. No więc właśnie niekoniecznie – w rzeczywistości często okazuje się, że apartament jest do odbioru w tzw. stanie deweloperskim, gdzie doprowadzenie go do stanu umożliwiającego wynajem będzie kosztować co najmniej kilkadziesiąt tysięcy PLN!

Sugestia:

Sprawdź w umowie, czy Twój apartament będzie oddany w stanie deweloperskim, czy już przygotowany do zamieszkania. Potem dolicz ewentualne koszty adaptacji i sprawdź, jak wtedy prezentuje się zysk.

 

Patent 2: budynek ma niższy standard niż ten prezentowany w ofercie

Jak to mówią: w reklamie wszystko wygląda pięknie – na prospektach dewelopera też! Niestety, w rzeczywistości budynek może wyglądać nieco gorzej, gorsze może być też wyposażenie itp. Ba, sama elewacja może być np. wykonana ze słabych jakościowo materiałów, gdzie już po kilku latach wytworzy się mało estetyczny nalot. A jeśli obiekt wygląda tak sobie, to i gorzej uzyskać wyższą cenę za wynajmowane w nim apartamenty.

Sugestia:

Jeśli to możliwe, to sprawdź wcześniejsze realizacje danego dewelopera – czy były zgodne z wizualizacjami, jak wyglądają budynki po kilku latach i tak dalej. To może dać pewien pogląd na obecną inwestycję.

 

Patent 3: apartamenty z widokiem na morze

Ale tylko kilka – z większości jest widok co najwyżej na sąsiedni budynek. No a skoro tak, to i cena za wynajem może być nieco niższa od zakładanej, gdyż wiadomo, że widok na spienione fale wymaga głębszego sięgnięcia do kieszeni.

Sugestia:

Nie odkryję Ameryki, jeżeli powiem, że trzeba sprawdzić usytuowanie tego konkretnego apartamentu, który zamierzamy kupić.

 

Patent 4: Sposób liczenia gwarantowanego zysku

W pewnych przypadkach mamy tak: gwarantowany zysk z wynajmu w ofertach liczony jest od ceny brutto lokalu, podczas gdy w rzeczywistości operator oblicza go potem od ceny netto zakupu niewykończonego jeszcze lokalu bez wyposażenia. Efekt: realna kwota do wypłaty dla inwestora jest mniejsza.

Sugestia:

Brutto czy netto – trzeba o to jasno dopytać, tak po prostu.

 

 

Istotne niebezpieczeństwo!

Osoby, które inwestują na kredyt, powinny zwrócić szczególną uwagę na to, czy w umowie jest zapisana waloryzacja czynszu o wskaźnik inflacji, czy też co miesiąc na konto inwestora ma trafiać stała kwota, np. 1000 złotych miesięcznie – i tak np. przez 10 lat. Dlaczego waloryzacja jest istotna? Ponieważ w przypadku kryzysu możemy mieć do czynienia z wysoką inflacją, która spowoduje także znaczny wzrost raty kredytu. A skoro tak, to może się okazać, że po kilku latach jako inwestorzy dostajemy na konto mniej, niż wynosi rata kredytu hipotecznego! I biznes się nie spina, a wręcz zaczynamy do niego dopłacać.

Trzeba tutaj jednak przyznać, że tzw. przeciętny Kowalski ma coraz większą świadomość inflacji, więc w umowach coraz częściej pojawia się zapis dotyczący waloryzacji. Co więcej, nawet jeśli takiego zapisu nie ma, to nic nie stoi na przeszkodzie temu, aby będąc inwestorem zaproponować dodanie odpowiedniego paragrafu w stylu:

„Strony zgodnie dopuszczają możliwość waloryzacji czynszu o wskaźnik inflacji…”.

 

 

Spółka celowa dewelopera wpada w kłopoty – co to może oznaczać dla inwestorów?

 

Scenariusz pierwszy: niedokończona inwestycja

Może się okazać, że niedoświadczony deweloper przeszacuje swoje możliwości i po prostu zabraknie mu pieniędzy na dokończenie inwestycji. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest tym większe, im mniejszy będzie wkład własny dewelopera w inwestycję. Dlaczego tak? Powód jest prosty: zawsze łatwiej odpuścić, jeśli nie zainwestowało się w dany projekt własnych pieniędzy (cudza strata wszak mniej boli). Tak więc w miarę możliwości przed wejściem w daną inwestycję dobrze jest się dowiedzieć, ile własnych środków pakuje w nią deweloper.

No dobrze, ale co w sytuacji, gdy faktycznie mamy pecha, budowa nie została dokończona, a deweloper idzie w upadłość? Ze względu na obszerność materii jest to temat na osobny wpis – jeśli będzie zainteresowanie ze strony Czytelników, to może i taki się pojawić. Jednak, jak już napisałem powyżej: w takiej sytuacji można stracić nawet 100% zainwestowanych pieniędzy, niestety.

 

Scenariusz drugi: deweloper „odpuszcza” administrowanie inwestycją

Przykład z życia wzięty: deweloper wykańcza pewien nadmorski apartamentowiec, staje się też jego operatorem, czyli pobiera czynsze od najemców i rozlicza się z inwestorami. Początkowo wszystko idzie dobrze i każdy jest zadowolony (tzn. zarówno inwestorzy, jak i sam deweloper). Niestety, piękny sen kończy się wraz z nadejściem pandemii. Deweloper bankrutuje i umywa ręce, a inwestorzy mają problem. Oto bowiem w rękach dewelopera znajdują się istotne części wspólne obiektu, takie jak: recepcja, basen, kotłownia, restauracje, parking. No i po wycofaniu się dewelopera z inwestycji po prostu nie ma kto tym administrować – lokale użytkowe stoją puste generując koszty, w basenie nie ma kto oczyścić wody, a wreszcie dochodzi do sytuacji, w której na klatkach schodowych wyłącza się prąd. No i jak myślicie, czy najemcy będą chcieli wypoczywać w takich warunkach…? No niespecjalnie.

Co gorsza, po bankructwie dewelopera nie ma operatora, który dbałby o odpowiednie obłożenie apartamentów. Docelowo też pomieszczenia należące do dewelopera (wspomniane lokale użytkowe, recepcja itd.) trafiają w ręce syndyka. Co wtedy…? Jednym z możliwych wyjść jest po prostu zrzucenie się przez inwestorów na wykup tych części wspólnych. Tylko jeśli w tę inwestycję weszło kilkadziesiąt osób, to może być im ciężko się dogadać – jeden będzie bowiem chciał wyjść z takiej inwestycji, drugi z kolei nie będzie chciał się zrzucić na wykup basenu czy restauracji, a z trzecim nie będzie się można skontaktować przez dłuższy czas. No i mamy pat…

 

 

Wyjście z inwestycji – z czym należy się liczyć

Taka sytuacja: po kilku latach okazuje się, że inwestycja nie przynosi obiecanych zysków i chcemy z niej wyjść. Jednak, w zależności od konkretnego wariantu inwestycyjnego, mogą tutaj wystąpić pewne problemy.

 

Wariant 1

Nie jesteśmy właścicielem konkretnego lokalu, a jedynie udziałów w spółce celowej. W takiej sytuacji nie jesteśmy wpisani do księgi wieczystej konkretnego lokalu, więc możemy sprzedać tylko te udziały. No i tutaj raczej nie ma co liczyć na to, że dostaniemy za nie wysoką cenę – prędzej niestety sprzedamy poniżej kosztów, czyli ze sporą stratą.

 

Wariant 2

W niektórych condhotelach mamy tak, że w umowie podpisanej z deweloperem jest następujące zobowiązanie: dany lokal możemy sprzedać tylko wraz z umową najmu, a nie osobno. Nie jest to takie straszne, dopóki obiekt dobrze funkcjonuje i przynosi zyski. Gorzej, gdy mamy tak, że zamiast zysków są straty, a operator swoje pobiera… W takim wariancie musimy się liczyć ze znaczną obniżką ceny, niekiedy sięgającą 30%.

 

Wariant 3

Jesteśmy właścicielem lokalu, możemy go sprzedać, ale deweloper poszedł w upadłość i nie ma kto zarządzać obiektem. Zysków z inwestycji nie ma, a co gorsza nie ma też wody w basenie, światła w hallu, winda zepsuta nienaprawiona od miesiące i tak dalej… W tej sytuacji sprzedaż naszego lokalu to droga przez mękę – jeśli już nawet znajdziemy chętnego, to może się okazać, że zaoferuje nam on cenę o 20 – 30% niższą od tego, co my zapłaciliśmy deweloperowi! No i znowu strata zamiast obiecanych stabilnych zysków…

 

Wariant ekstremalny

W pewnej inwestycji operator upadł – cóż, zdarza się. Zdesperowani inwestorzy robili więc wyprzedaż apartamentów – „promocje” sięgały nawet 40%! I tutaj ciekawostka: zakrojony na szeroką skalę skup tych nieruchomości był realizowany przez spółkę, która miała powiązania osobowe z operatorem w upadłości. Przypadek, a może metoda na zbudowanie atrakcyjnej nieruchomości za pieniądze inwestorów, a następnie przejęcie jej za relatywnie nieduże pieniądze…?

 

 

Pojedyncze apartamenty zarządzane przez zewnętrzną firmę

Przy okazji poruszenia tematu condo & apart wypadałoby również wspomnieć o specyficznym rodzaju biznesu związanego z wynajmem apartamentów, gdzie mamy np. 1 -2 mieszkania w jakiejś atrakcyjnej turystycznie miejscowości i oddajemy je w zarząd jakiejś zewnętrznej firmie. Taka firma zarządza w naszym imieniu tymi mieszkaniami, wynajmuje je, sprząta i tak dalej. Model rozliczenia: dostajemy umówioną kwotę od każdego klienta, a pozostałą część zabiera zarządca.

 

Gdzie w takiej konfiguracji mamy okazję do oszustwa?

Tutaj bez zaskoczenia: najbardziej prymitywnym i najczęściej spotykanym sposobem będzie oczywiście zaniżanie przez zarządcę rzeczywistej liczby klientów (tzw. obłożenia). Przykładowo zarządca będzie deklarował, że w lipcu i sierpniu apartament był wynajęty przez 40 dób hotelowych, podczas gdy w rzeczywistości było to 50 dób. Różnicę, czyli 10 dób, nieuczciwy zarządca „schował do kieszeni”, czyli nie podzielił się tymi wpływami z właścicielem.

 

Jak zabezpieczyć nasze interesy?

W zasadzie sposób jest tylko jeden: kontrolować, kontrolować i jeszcze raz kontrolować. Oczywiście nic nam tutaj nie da sprawdzanie aplikacji, która pokazuje właścicielowi mieszkania, czy jest ono wynajęte, czy puste – nieuczciwi zarządcy fałszują takie dane. Ja radziłbym postawić na kontrolę fizyczną, czyli po pierwsze w razie możliwości warto przejechać się od czasu do czasu do takiego apartamentu i sprawdzić, czy wieczorem świeci się w nim światło. Jeśli tak, a aplikacja deklaruje, że mieszkanie powinno być w tym czasie puste, to powinniśmy nabrać podejrzeń. Dobrym sposobem, do tego relatywnie tanim, będzie zamontowanie czujników rejestrujących otwarcie / zamknięcie drzwi w połączeniu z zapaleniem / zgaszeniem światła. Taki system będzie rejestrował wymienione zdarzenia i dzięki temu będziemy mieli podgląd tego, czy w danych dniach rzeczywiście ktoś w apartamencie przebywał. Już sam fakt poinformowania firmy zarządzającej o tym, że wdrożyliśmy taki system, będzie pełnił prewencyjną rolę i minimalizował ryzyko, że zostaniemy oszukani.

 

 

Krótkie podsumowanie + ważna informacja

Jak już pisałem na samym początku: to nie jest tak, że inwestowanie w nieruchomości zawsze jest bezpieczne! Tutaj też można stracić – i to sporo. Jeśli więc nie mamy zbytniego pojęcia o inwestycjach tego rodzaju, to najlepiej byłoby się zwrócić do kogoś, kto takie pojęcie ma i poprosić do o poradę. Sugerowanie się artykułami w internecie jest dość niebezpieczne, ponieważ są one często sponsorowane przez samych deweloperów lub pisane przez ludzi, którzy żyją z pośrednictwa ze sprzedaży takich inwestycji. Tak więc, uważajcie i zachowajcie czujność!

Interesujesz się tematem inwestowania w nieruchomości? A może już takie posiadasz i chciałbyś je oddzielić od ryzyka biznesowego?

W takim razie koniecznie sprawdź naszą ofertę konsultacji, podczas których poznasz rozwiązania prawne zabezpieczające Twoje nieruchomości przed zagrożeniami, zostawiając przy tym pełną kontrolę nad majątkiem w Twoich rękach! Szczegóły znajdziesz na dedykowanej stronie www – wystarczy kliknąć TUTAJ

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!